Dzień świstaka.

12 komentarzy

Stoję. Po pachy we własnych rzygach. Patrzę przed siebie, a raczej pod, zastanawiając się czy mam jeszcze stopy i wierząc PT na słowo, że pipka jest jeszcze tam, gdzie mama i tata mi ją ulokowali. Wierząc na słowo bo na oko się nie da. Toczę się zmęczona, z kręgosłupem przejechanym szesnastoma kilogramami na plusie i czterema miesiącami gniotącej depresji w łóżku. Bo ta, która wisiała jedną nogą czy tam głową między moimi udami nagle stwierdziła, że w ogóle jej się nie spieszy. Pewnie córcia, lepiej później niż wcale. A to wcale wisiało nad nami od 23 tygodnia. To wcale stało już kilkoma kreskami na karcie naszego życia po to, by wreszcie ktoś u góry wziął gumkę, zmazał „WCALE” i przybił wielką pieczątkę z napisem „SZANSA”. Dostaliśmy szansę, poproszę jeszcze odrobinę cierpliwości.

Rzygam zmęczeniem i frustracją. Przełykam łzy żalu i tulę ją po raz kolejny na krześle pod drzwiami pogotowia. Dni, które miały być odpoczynkiem, naszymi chwilami sam na sam przed poporodową jazdą stały się jazdą bez trzymanki. Dni, które miały być sam na sam spędzonym na spacerach, na jedzeniu lodów i każdej tandecie, jaka wpadnie nam do głowy zostały zmiecione przez „WCALE”. Bo ktoś u góry jednak stwierdził, że to za dużo szczęścia na dwie osoby, że to już przesada.

Nigdy nie byłam przesądna. Nie charam przez lewe ramię na widok czarnego kota ani nie wciskam pedału pod prawą stopą. Nie gniotłam guzików w opiętej na brzuchu koszuli ani nie sypałam solą, dzwoniąc w piątek rano do żłobka żeby podziękować za informację, że dwa tygodnie wcześniej w żłobku była epidemia ospy. I że proszę poinformować innych rodziców, a zwłaszcza kobiety w ciąży, że moje dziecko właśnie przybrało postać splądrowanej gorączką biedronki. Bo ospa starszaka przy końcówce ciąży jest niebezpieczna nie tylko dla mnie ale też dla reszty porodówki.

Nie plułam, nie sikałam pod wiatr i nie tarłam szklanej kuli kiedy prawie przez tydzień moje miejsce w małżeńskim łożu zajęło metr nieszczęścia na wykropkowanych nogach. Kiedy biegałam co godzinę żeby wytrzeć spocone czoło, zmienić mokrą koszulkę i wytrzeć słone policzki też. Bo mama była najlepszym lekarstwem.

Nie wzywałam znachora, kiedy w duecie z Hanką kot postanowił stracić głos, rzygać gdzie popadnie i w rezultacie poharatać mnie z góry w dół u weterynarza po serii antybiotyków na koci katar. Jakby mu atrakcji w krótkim kocim życiu było mało. Gościu, już raz prawie przez to zszedłeś za tęczowy Golden Gate, pamiętasz? I kiedy zaszczał pół auta a w zasadzie pół transportera a ja te siki pięknie wkomponowałam w fotel, też nie plułam, nie sikałam i nie sypałam solą.

I kiedy w ciągu dwóch kolejnych dni dwa razy o mało nie zaliczyłam dzwona, w tym raz prawie zmieciona przez cysternę, też nie byłam przesądna.

Ale miarka się przebrała o losie, kiedy wczoraj rano dziecko się wzięło i zepsuło. Ściślej rzecz ujmując ręka się zepsuła a jeszcze ściślej bark. W czasie zwykłej zabawy z dziadkiem pociągnęła i w tym pociągu została. Pociągu do bólu i do bezwładnej ręki. Pogotowie, godzina czekania na lekarza, uśmiech do zdjęcia i zwichnięty bark. Bo pociągnęła. Bo lekko. I bo zabawa. Bo niczyja wina, bo czyja?

Nie ciągnijcie, nie podnoście za ręce, nie szarpcie, nie kręćcie trzymając za ręce, nie pozwalajcie na przeciąganie. Do 5 roku życia dziecięce stawy są zbyt miękkie i nawet lekkie pociągnięcie może skutkować podwichnięciem, zwanym też syndromem piastunki.

Lekarz powiedział.
Matka mądra po szkodzie.
A nad nami coś wisi.
#2 siedź cholera bo nie mam siły nawet rodzić.

12 Komentarzy/e
  • Feroce

    Odpowiedz

    A ja jeszcze dodam, że NIE WOLNO POTRZĄSAĆ małymi dziećmi- w skutek tak głupiej zabawy mojej córy z ciotką męża (która wychowała 3 dzieci, ofkors) mamy teraz problem z sporadycznie uciekajacym okiem. Tomograf, rezonans, wszystkie badania okulistyczne, kilka dni w szpitalu i problem nie zniknął, trwa to już pół roku 🙁
    Także nie pozwalajcie sobie i innym na taką zabawę!

  • Marta

    Odpowiedz

    Trzymam mocno kciuki żeby wszystko było dobrze:) blog jest wspaniały, uwielbiam na Was patrzeć i Was czytać!

  • Monika

    Odpowiedz

    U nas corka niedawno spadla ze slizgawki. Zlamala raczke, zemdlala, po ocknieciu nie mogla oddychac.Telefon na pogotowie-nie ma wolnych karetek.Ja czekalam na dole az corka zjedzie a maz na gorze az usiadzie.zachwiala sie i spadla z podestu na klatke piersiowa.maz zdazyl ja zlapac za buta ale bucik spadl.jestem przerazona zawsze jak chce zjezdzac.Do dzis nie wyszlam z nia sama na plac zabaw

  • Ewelina

    Odpowiedz

    Cię Kocham Po prostu! Nie-idealna bez ciebie internet byłby nudny i życie też:P Zdrówka zdrówka kobitki i no wiesz ten tego porodu dobrego:)

  • Ania z bloga Matka Mężatka

    Odpowiedz

    Ja ostatnio bawiłam się z synkiem. Zwykłe wygłupy, wszedł mi na plecy i się zsunął. Guz wielkości śliwki. Teraz dziecka z Tym guzem chodzi a ja to się tłumaczę, że to od zabawy przecież…

  • Ag

    Odpowiedz

    Też usłyszałam kiedyś określenie „syndrom złej piastunki”. Tak złej. Poczułam się jak najgorsza, patologiczna matka na świecie. A ja tylko chwyciłam ją za rękę jak gnała pod auta zapierdalajace na swoim zielonym… Cóż, życie.

  • Anne

    Odpowiedz

    O kuźwa, to ja tyle razy mogłam zrobić swojej córce krzywdę nawet o tym nie wiedząc 🙁 często bawiłyśmy się w podskakiwanie za rączki, wchodzenie po schodach (ona jeszcze nie bardzo potrafi,więc trzymałam ją za rączki do góry, żeby w razie czego nie przewróciła się)… i nikt nie powiedział NIGDY i NIGDZIE, że tak może być, co więcej babcie też ją tak łapią, więc chyba duża jest nieświadomość :-/

  • paulina

    Odpowiedz

    posadziłam kiedyś 3 letniego Syna na małej zjeżdżalni basenowej. i 10 sekund później jak wpadł mi w ramiona był cały we krwi bo zjeżdżalnia szeroka i bujnął się tak ze o kafelek uderzył łukiem brwiowym.rzeźnia!!!! pogotowie i szycie! dla dziecka największa frajda przejażdżka karetką a dla mnie trauma mycia rzeczy basenowych we krwi własnego dziecka!!!! koszmar!!!! Paula

  • ania225

    Odpowiedz

    Dobrze ze pies nie daje czadu 😉

  • Matka Olka

    Odpowiedz

    W końcu jakiś prawdziwy blog o matce, a nie przesłodzone pierdoły.
    Kilka tyg. temu załapałam córkę (6 msc) za łokcie żeby nie uderzyła głową o łóżeczko. Płacz. Szybko do lekarza 1. kontaktu. Diagnoza: zwichnięcie niani(?). Szpital oddalony o 1h drobi, bo u mnie nie ufa sie lekarza. W głowie od razu miałam policje, opieke społeczną, bo przecież samotna. Na szczęście skończyło sie na strachu.

Skomentuj