Chore dziecko do przedszkola. Tak czy nie? Zdradzam Wam najlepsze rozwiązanie w tej sytuacji.

4 komentarze

Matki wszystko wiedzą najlepiej. Jeśli chcesz zostać alfą i omegą, pier**l studia. Trzaśnij sobie dziecko. Pozjadasz wszystkie rozumy.

Takie wrażenie odnoszę, odkąd prowadzę grupę Matek Nieidealnych. Każdy ma coś do powiedzenia na każdy temat – i dobrze. Pod warunkiem, że dziewczęta nie zaczną przeszczekiwać siebie wzajemnie, że jedna wie lepiej, druga wie gówno, trzecia wie lepiej niż pierwsza, czwarta… I tak w nieskończoność.

Ostatnio na tapecie pojawił się temat przedszkoli i żłobków. Panuje okres wzmożonych zachorowań, dzieci szorują smarem, dudnią kaszlem i wypłukują kieszenie rodziców w aptekach.

O chorobach wiem chyba wszystko, jak każda z Was. Hanka cały pierwszy rok w żłobku przechorowała. Trzy dni w żłobku, dwa tygodnie kisła w domu. Tydzień w żłobku, trzy w domu. I tak w kółko. Nadka zaczęła chorować w wieku pięciu miesięcy i to od razu z grubej rury- zapalenie oskrzeli. Obie dziewczyny fundowały nam all inclusive w szpitalach już kilka razy. Znam je na wylot. Wiem, że kiedy #2 jest ospała, najprawdopodobniej będzie chora. Wiem, kiedy katar jest zwykłym katarem a kiedy skończy się pokłutymi pośladkami. Z powodzeniem mogłabym otworzyć hurtownię leków i mam już stały repertuar w przypadku zachorowań.

Jednak co z dzieckiem, jeśli rodzice pracują a dzieci chorują? Puszczać czy nie puszczać do przedszkola?

Kiedyś ktoś mi powiedział, że katar to nie choroba. Zasmarkanych dzieciaków w przedszkolach jest od groma. Jedne zarażają drugie, te drugie mają słabszą odporność i łapią wszystko a trzecie… Resztę znacie. Koło się zamyka. Rodzice puszczają do przedszkoli i żłobków chore dzieci, załatwiają zaświadczenia o alergiach. Faszerują dzieci antybiotykami lub lekami przeciwgorączkowymi i udają, że nic się nie dzieje.

Zgodzę się ze stwierdzeniem, że katar to nie choroba. Kaszel też. Ale pod pewnym warunkiem.

Należy tutaj rozróżnić katar wodnisty od bakteryjnych – zielonych gili. Przyznam szczerze, że puszczam dziewczynki do p-kola i żłobka, kiedy mają mokre nosy. Kiedy kaszlą – również.  Tyle, że jeśli do całego przedstawienia dochodzi kaszel, kontroluję wszystko u lekarza co kilka dni. Nie raz przekonałam się, że zwykła woda lecąca z nosa może przejść w zapalenie oskrzeli. Na dzień dzisiejszy mam ten komfort, że pracuję w domu i mogę pozwolić sobie na pozostawienie dzieci w domu, nawet jeśli sprawa wygląda niegroźnie. Chyba po prostu z szacunku do innych dzieci i ich rodziców.

Wiem jednak, że wiele osób tego komfortu nie posiada, zwłaszcza jeśli dziecko na początku swojej edukacji choruje często lub tych dzieci jest więcej i kiedy jedno wyzdrowieje, drugie zaczyna sielankę. Potrafię postawić się w sytuacji osób, które boją się o swoją pracę i nie mogą pozwolić sobie na częste nieobecności. Powiecie – jest babcia, ciocia, niania. A co, jeśli dziadkowie są osobami aktywnymi zawodowo a my nie możemy pozwolić sobie na opiekunkę? Co, jeśli szef patrzy krzywo na kolejne zwolnienie lekarskie w tym miesiącu?

Rozumiem też złość rodziców, którzy odprowadzają zdrowe dziecko do żłobka a tam maluch zaraża się od kolegi, który powinien ewidentnie zostać w domu. Wiadomo, że po każdej chorobie odporność jest osłabiona. Po pierwszym zapaleniu oskrzeli trwa to miesiąc. Po każdym kolejnym już trzy. Już widzę uśmiech szefa, kiedy mówicie „sorry boss, nie będzie mnie przez trzy miechy w robocie”. Poza tym, żaden lekarz nie da nam zwolnienia na zdrowe dziecko, które ma niższą odporność.

Przy przeziębieniach Hani najczęściej zostawiałam ją w domu. Kiedyś opiekunka w żłobku powiedziała mi, że to błąd. Dziecko, które złapie jakiegoś wirusa (a może go złapać dosłownie WSZĘDZIE, nie tylko w przedszkolu czy żłobku) i czuje się na tyle dobrze, by chodzić do placówki, nie powinno siedzieć w domu. Dzięki takiemu zabiegowi szybciej złapie odporność. Po pół roku ciągłych chorób spróbowałam takiego rozwiązania. Hanka przestała chorować a już wkrótce w grupie bywało więcej dzieci niż nie bywało. Może zatem czasami warto posłuchać „specjalisty”?

Dobrze wiecie, jak się czujecie w momencie, kiedy coś Was rozkłada. Ja przy podwyższonej temperaturze zamieniam się w jęczącego na kanapie faceta. Mój organizm reaguje stanem agonalnym już przy 37 stopniach. A teraz przełóżcie to na mały organizm. Jeśli dziecko czuje się źle, warto zostać dwa – trzy dni w domu, do momentu aż poczuje się lepiej. Nie musi być całkowicie „czyste”, jeśli nie mamy możliwości dłuższego czekania. Przy dobrze dobranym antybiotyku, często chory przestaje zarażać już po 24h od podania pierwszej dawki leku. Ja osobiście nie odważyłabym się puścić dziecka z antybiotykiem do przedszkola, chociażby ze względu na to, że jego odporność jest w danym momencie zerowa. Mam jednak świadomość, że ludzie mają swoje rozumy i sumienie względem dzieci – które w ten sposób chorują i będą chorować w kontakcie z innymi. Z drugiej strony czasami nie ma wyjścia gdy konto świeci pustkami. Impas.

Jakie jest najlepsze rozwiązanie w tym temacie? Nie ma. Życie byłoby o wiele piękniejsze, gdyby rodzice byli chronieni w pracy kiedy idą na L4. Trochę mniej piękne dla pracodawców. I tutaj nie dziwię się, że firmy nie chcą zatrudniać matek a jednym z pytań zadawanych na rozmowie kwalifikacyjnej (pomimo, iż niezgodnym z prawem) jest „czy ma pani lub chce mieć w przyszłości dzieci?”. Polecę teraz hipokryzją – ja bym nie chciała mieć pracownicy, która posiada dzieci. Z perspektywy pracodawcy – nie. Sorry.

Co nam pozostaje? Chyba tylko zadbanie o to by nasze dzieci nabierały odporności od najmłodszych lat. Jest mi smutno, kiedy widzę napikowane maluchy z naciągniętymi na nos czapkami. Zwłaszcza w galeriach handlowych, gdzie rodzice spacerują z przewieszonymi przez ramię kurtkami, pchając przed sobą wózek z maluchem w kombinezonie lub śpiworku. Bo mu się nie chce rozebrać. Bo za dużo roboty. Bo przecież tylko na chwilę. Cóż… Ja jako dziecko najczęściej chorowałam z przegrzania.

Co do rodziców – wiem, że chcecie być rozumiani. Ale to działa w dwie strony. Postarajcie się zrozumieć też innych. Każda sytuacja życiowa jest inna. Nie powinniśmy oceniać wszystkich jedną miarą, swoją miarą. Kiedyś gotowało się we mnie na sam widok smarkającego malucha w żłobku, kiedy Hanka była zdrowa. Później zrozumiałam, że tego nie przeskoczę i po prostu przyjmowałam wszystko na klatę.

Najlepsza rada? To trzeba przetrwać. Kiedyś minie.

Minie?

4 Komentarzy/e
  • Anna W

    Odpowiedz

    Otóż to, minie. Magicznym jest tu wiek 5-6 lat. Też kiedyś zwiedzaliśmy szpitale. W tym roku odkąd skończył 6 ani jednego smarka (odpukać). Głowa do góry! Minie.

  • Lea

    Odpowiedz

    Masz bardzo zdrowe podejście.Starsza.córka jak zaczeła chodzić do przedszkola była więcej w domu,ale to też z tego względu że była przez prawie rok źle leczona.Katar I kaszel to była norma…aż nie wziełam się za czytanie.Astma,taka była prawidłowa diagnoza.Dzisiaj jak widzé matki wraz z ojcami chodzącymi z dziećmi do sklepów chorymi na ospę wietrzną mam ochotę nimi potrząsnąc…

  • Zosia

    Odpowiedz

    Szkoda, ze nikt tu nie napisze o paniach pracujacych w przedszkolu, które same choruja, a do tego chorują ich dzieci. Które chodza na chorobowe czy opiekę. Wydają pieniądze na leki to tego mają mniejsze wypłaty za nieobecność w pracy.

  • Krystyna

    Odpowiedz

    W tej sprawie moje zdanie jest niezmienne – jeśli jest to katarek lub kaszelek to dziecko jest w stanie normalnie funkcjonować, a okres największych zachorowań to przedszkole. Sama się o tym przekonałam, bo mam młodsze rodzeństwo. Miał swój kocyk bambusowy i leżał pod nim, jak tylko czuł się źle. A jak ospały był to najgorszy znak. Pozdrawiam!

Skomentuj