Tutaj wszystko jest inne. USA okiem Nieidealnej.

5 komentarzy

Tutaj wszystko jest inne.

A zaczyna się już na lotnisku. Pomijając fakt, że po wylądowaniu w Chicago trzepali nas (oczywiście nie tak jak byśmy sobie tego życzyły, w najlepszych snach z umięśnionym czarnoskórym mężczyzną) 4 (słownie: czte-ry) razy, za każdym wołając paszport i pytając po co przyjechałyśmy i czy nie przewozimy w torbach czegoś, co może zaszkodzić amerykańskiej gościnności. Gościnnie jest naprawdę.

W USA lato trwa w najlepsze, a to „najlepsze” oznacza, że temperatury wyżymają z ludzi ostatnie resztki godności, rozbierając  każdego w stopniu, w którym nie zostanie aresztowany. I tym samym, już na lotnisku w Chicago możemy zauważyć, że ludzie są uśmiechnięci, pomocni i gościnni. Tak naprawdę od policjanta przy stanowisku odpraw zależy, czy nasze wakacje potoczą się dalej, czy jednak będziemy musiały zarezerwować sobie lot powrotny do Polski.

Piętnaście lat temu, kiedy byłam tutaj pierwszy raz, było trochę inaczej. Zestresowana płakałam przy policjantach bo nie rozumiałam jak można przesłuchiwać 15-latkę przez dobre pół godziny. Generalnie wtedy nic nie rozumiałam bo angielski tłuczony latami w szkole okazał się być tak słaby jak mocny był stres, odchorowany w lotniskowej toalecie.

Dziś jest inaczej. Dziś policjant mówi, że masz ładne oczy, czy jesteśmy w Chicago po raz pierwszy i wybielonym uśmiechem wita w swoim ukochanym kraju. A pokochać go można już od momentu kołowania wielkiej puchy na białych płytach lotniska. Pomijając fakt, że pucha wylądowała na jednym kole i odbiła nam zęby o wątrobę, wywołując u mnie pierwszą od lat dozę wszyskich znanych mi modlitw.

Wszędzie powiewa pięćdziesiąt gwiazdek bo umówmy się – Amerykanie naprawdę kochają ten kraj. Są wdzięczni, są radośni i mili. Na każdym kroku, łącznie z kolejkami do publicznych toalet pytają „Jak się masz”, nawet jeśli widzą Cię pierwszy i ostatni raz w życiu. Mówią, że masz fajny tyłek. Nie ważne, czy możesz gnieść pośladkami orzechy czy ledwo mieścisz się we framudze drzwi. Że masz fajne piersi, nawet jeśli podejrzewałaś swoich rodziców o zmianę Twojej płci bo Bozia zamiast w cycki zainwestowała w intelekt. Ja słyszałam, że mam fajne nogi jakieś trzydzieści razy na dzień. Te moje chude przeszczepy pędów bambusa są ładne. Prawie uwierzyłam.

Zagadują na każdym kroku. Na każdym kroku przytrzymują drzwi, nawet jeśli zakupowe siaty kolebią im w zębach. W pierwszych dniach trochę mnie przygniotła ta amerykańska pączkowa słodkość, kontrastująca z dobrymi polskimi radami i depresyjnością konwersacji z ludźmi. My odpowiadamy, że jesteśmy zmęczeni, że „jakoś leci” a oni zawsze mają się dobrze. Nawet na pogrzebach. Zawsze.

A tak w ogóle to God bless America.

Po drugie to tutaj wszystko jest większe. Większe są samochody, budynki, drogi i ego. Tylko, że te samochody, na które przeciętny Kowalski musi pracować do emerytury, na której i tak większość wyda u pani Wandy w aptece, są tańsze niż u nas. I tak dwuletniego Mustanga można kupić sobie za 20 tysięcy dolarów. Dla mnie dwadzieścia tysięcy dolarów to o sześćdziesiąt tysięcy złotych za dużo. I gdyby nie fakt, że prawdopodobnie musiałabym sprzedać któreś z dzieci, żeby móc zalać takiego konia do pełna, może i bym się skusiła. Tutaj paliwo kosztuje 83 centy za litr. Wyobrażacie sobie lać paliwo za 83 grosze?

Jeśli myślicie, że Chicago jest duże, mylicie się. Jest większe. Ale to już pisałam. Ciężko połączyć zadzieranie głowy do góry ze sprzątaniem szczęki z ziemi. Budynki są majestatyczne i piękne. Nic dziwnego, że wszyscy są uśmiechnięci. Ja uśmiechałam się cały czas.

Po trzecie, Floryda jest gorąca. Tak gorąca, że przez pierwsze dwa dni na dworze wytrzymywałam w porywach dziesięć minut a później wycierali mnie z chodnika niczym rozpuszczone lody. Jest wilgotno i burzowo. Ale burza trwa przez pięć minut a po kolejnych pięciu wszystko jest suche i słońce znęca się nad ludźmi. Kiedy zaczyna padać deszcz, ludzie nie chowają się pod dachem tylko biegają, jeżdżą na rowerze i leżą na plaży. Bo wyschnięcie to kwestia chwili. Roztopienia się też.

Po czwarte, drogi wcale nie są lepsze od polskich. Te osławione autostrady najczęściej są stare i nierówne. Jeśli chcesz sunąć po równej tafli asfaltu najprawdopodobniej obijesz sobie marzenia i tyłek o płytę czteropasmowej autostrady. Albo ośmio.
Bo ilość pasów nie oznacza, że nie ma tutaj korków. Już doskonale rozumiem dlaczego Amerykanie jedzą tyle fast foodów. Bo stoją w korkach godzinami. I jedzą.
Ilość autostrad i dróg szybkiego ruchu nie oznacza też, że jeździ się szybko. Najczęściej ograniczenia są do 65-70 mil na godzinę. W porywach 120 km/h. Każdy stan ma swoje prawo i mandaty. W jednym stanie przekroczysz prędkość o 10 mil i nikt nie zwróci na to uwagi. W drugim za 2 mile dostaniesz mandat w wysokości „chuj, nie cisnę więcej”. A za przekroczenie 100 mil na godzinę pójdziesz do więzienia. 100 mil to 150 km/h.

Przed przyjazdem tutaj nie miałam żadnych oczekiwań. Cieszy mnie każdy moment. Bez względu na to czy jem w dobrej restauracji czy obskurnym barze w meksykańskiej dzielnicy. Bez względu na to czy sikam w wysadzanej marmurem toalecie czy na stacji benzynowej, gdzie kasjerzy chowają się za kuloodpornymi szybami. Bez względu na to czy śpię w hotelu na South Beach w Miami czy w motelu przy drodze, gdzie faceci wiercą w ziemi dziurę obcasem zniszczonych kowbojek.

Chłonę każdy moment, każdy uśmiech. Biegam po wielkim mieście by chwilę później usiąść na najpiękniejszej na Florydzie plaży w Clearwater. Bawię się jak dziecko w Universal Studios w Orlando i podziwiam piękno Cincinatti. Sunę autostradą łączącą północ z południem. Bujam się motorówką po jeziorach. Kąpię się w gorących wodach Zatoki Meksykańskiej i błękitnym Atlantyku u wybrzeża Miami. I właśnie to Miami zasługuje na osobny wpis.

W dwa tygodnie przejechałam Stany z góry do dołu. W centrum Chicago gubiłyśmy z kuzynką, która mieszka tam od kilku lat auto. Można? Można zrobić zdjęcie piętra na którym jest zaparkowany samochód, zapominając zrobić zdjęcie parkingu, na którym jest zaparkowane. A parkingi mnożą się jak dzikie króliki. Chwilę wcześniej w ramach oszczędności postanowiłyśmy iść z Willis Tower (wcześniej Sears Tower) do Navy Pier piechotą. Bo blisko. Wszystko byłoby pięknie gdyby nie fakt, że szłyśmy w złą stronę. Przez 45 minut w 30 stopniowym upale. Kiedy wreszcie znalazłyśmy wolną taksówkę, okazało się, że wybrzeże wcale nie jest tak blisko jak nam pokazała nawigacja, która umarła gdzieś w starej opuszczonej dzielnicy i jest w zupełnie inną stronę niż szłyśmy.

Odwiedzam miasta, o których zawsze marzyłam. Piję drinki w barze na plaży i patrzyłam na wirujące na parkiecie pośladki latynosów. Cudownie jest nie oczekiwać. Życie staje się wtedy łatwiejsze. A to wszystko w towarzystwie mojej mamy.

I chociaż pokochałam ten kraj całym sercem wiem, że moje miejsce jest w małym białym domku, w ramionach najlepszego na świecie mężczyzny i przy boku dzieci, za którymi tęsknię z każdym dniem coraz mocniej. I wiem, że chociaż spełniam swoje marzenia, największe spełnia się codziennie na Przemysłowej.

Szczęście nie polega na tym, żeby zdobyć to, czego pragniesz. Polega na tym, żeby pragnąć tego, co już masz.

Regina Brett

Jeszcze tydzień przed nami.

Nie mogę się doczekać.

Chicago widziane z Willis Tower

 

Clearwater – Floryda

Miami

Universal Studio

 

 

 

5 Komentarzy/e
  • Michalina

    Odpowiedz

    tam jest tak pieknie ze az chce sie tam pojechac , zazdroszcze ze tam jestes i fajnie ze jeszcze tylko tydzien i wracasz 🙂

  • Marta

    Odpowiedz

    Marzę o takiej wspaniałej wycieczce do kraju wolności. Ale musiałabym oszczędzać pół życia i nie wiem czy by mi wystarczyło. Niemniej jednak bardzo miło poczytać u Ciebie co nieco. Bo piszesz tak zajebiście, że za każdym razem żal jest, że takie krótkie te posty, bo chce się więcej ?

  • Algusia

    Odpowiedz

    Korzystaj ile się da..
    Pięknie tam. ?

  • Natalia

    Odpowiedz

    Aj, wspaniale! Marzę o Stanach <3

  • Milena

    Odpowiedz

    nogi rzeczywiście ładne:)

Skomentuj