Cześć Ameryko.

1 Komentarz

Jeśli myślicie, że Chicago jest duże to się mylicie.

Jest większe.

Ale dzisiaj nie o samym Chicago będzie bo samo miasto zasługuje na osobny wpis. Dzisiaj będzie o jeziorze. Lake Geneva dokładnie.

Tak naprawdę nie bardzo wiem, od czego zacząć bo wspomnienia z kilku dni można śmiało spisać w scenariusz dobrej amerykańskiej komedii. Miałam nie pisać w ogóle, miałam resetować umysł od dzieci i ćpać wszystko co jest do ćpania w wielkim świecie, ale doszłam do wniosku, że poza macierzyństwem i małżeństwem, najlepiej wychodzi mi wciąganie do płuc literek. Bo ja bez pisania nie potrafię. Usycham.

Tydzień w Stanach uświadomił mi, że bardzo tęskniłam za tym krajem, jak mało pamiętam z ostatniego pobytu i jak bardzo wyjazd z mamą grozi utratą zdrowia lub życia. Po tygodniu nie potrafię się nadziwić, że trzydzieści lat temu nie odebrali jej dzieci z zastrzeżeniem, że powinna powstrzymać się od rozmnażania. W każdym razie, razem tworzymy mieszankę wybuchową a nasza obecność gdziekolwiek sprowadza na siebie szereg „nieszczęść”, które po zebraniu obolałych gnatów z podłogi okazują się być idealnymi historyjkami przy grill party.

Wbrew pozorom nie tęsknię za dziećmi (jeszcze), prawdopodobnie dlatego, że przed wylotem usunęłam wszystkie zdjęcia z telefonu i siłą woli powstrzymuję się, przed zarzyganiem tutejszych obywateli historiami o macierzyństwie i cudowności owoców mojego łona.

Od samego przylotu coś się dzieje.

Trzy dni temu wybraliśmy się nad jezioro, popływać motorówką kuzynki. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego gdyby nie fakt, że moja mama panicznie boi się wody. Kiedyś coś spowodowało, że jedyna akceptowana przez nią głębokość to do kostki nad poziomem morza, w porywach do kolan. Po długich pertraktacjach mama odważyła się zawinąć w kapok i wsiadła do zwodowanej łodzi, tuląc rozpaczliwie bielejącymi od wysiłku rękami do piersi rurkę od konstrukcji motorówki, jakby od tej rurki zależały losy wszechświata.

Wpakowaliśmy się do motorówki w ilości sześciu osób w proporcji czterech dorosłych i dwoje dzieci. Mąż kuzynki poszedł zaparkować przyczepkę, my bujamy się na przycumowanej do pomostu łódki, próbując rozluźnić panikę przyczepioną do wspomnianej rurki.

– Wysiadać z łódki, topicie się! – krzyknął M., naśladując Usaina Bolta sunącego po olimpijskie złoto. Spojrzałyśmy po sobie, wzruszyłyśmy ramionami i… Nic się nie stało. Usiadłam na fotelu, wyciągnęłam przed siebie nogi, mama jeszcze bardziej przytuliła się do rurki, kompletnie nie rejestrując słowa „topicie”. W końcu miałyśmy suche majtki, chyba nie było aż tak źle. – Mówię poważnie, topicie się! Wysiadać z łodzi! – M. stanął na pomoście trzymając w ręce jakiś przedmiot. – Zapomnieliśmy włożyć korka. Ola, wskakuj do wody! – Zwrócił się w kierunku mojej kuzynki.

Korka kurwa.

Korka.

Jakiego korka?

Wyobraźcie sobie nas wyskakujących z motorówki szybciej, niż ta nabierała wody. Pokonujące susem Wielki Kanion dzielący pokład z drewnianym pomostem, będącym nadzieją na ocalenie. Ocalenie od utonięcia w wodzie sięgającej w porywach do pasa. Ale jak już wiadomo, woda do pasa to dla mamy o trzy długości do kolan za dużo. A skakała tak szybko, że podczas akcji skoku mama złamała sobie palca u stopy. Drugiego dnia w Chicago. Mając w perspektywie zwiedzenie połowy Stanów.

I możecie mi wierzyć, przez godzinę akcji ratowania motorówki nabyłam umiejętności żeglarskie na poziomie zaawansowanym.

W każdym razie od teraz na każdej łódce będę pytała, czy zatkali korek.

I tak, wsiedliśmy na nią znowu. Było fajnie.

 

1 Komentarzy/e
  • Michalina

    Odpowiedz

    wow tam jest tak fajnie ze chyba sie tam wybiore extra

Skomentuj