Halo? Jestem w czarnej dupie.

7 komentarzy

Miało być tak pięknie. Samotna wycieczka do Krakowa, bez męża, bez dziecka. Tylko ja, radio, kubek małej czarnej wyplutej prosto z ekspresu i radio rozluźniające umysł.

W Krakowie zrobiłam co miałam, przy okazji nadprogramowo odwiedziłam zakazane przez Pana Tatę miejsca, czyli galerię. Pobiegałam aż miło, posmarowałam jęzorem wszystkie możliwe witryny, tu kawka, tam papu, jest miło. Pora zbierać się do domu, szmaty do bagażnika, karta kredytowa schowana głęboko przed sprawnymi paluszkami Pana domu, coby mu w szale nie przyszło na myśl jej unicestwić. 

Lecę aż miło, auto połyka autostradowe kilometry w tempie 150km na godzinę. Jedne bramki, drugie, wyrzygałam z portfela ile trzeba było, podsumowując w myślach kwestię opłat autostradowych, za które mogłabym dziecku szmatę sprawić i to nie byle jaką. Lecę dalej. Nagle jak nie huknie po uszach, jak nie przypieprzy palpitacją po lewej komorze serca, jak nie łupnie po umyśle…  Auto postanowiło się zesrać. Po prostu kulturalnie, na środku autostrady, pośrodku niczego, a w zasadzie to pośrodku drzew i drzew, wzięło i się kulturalnie po prostu zjebało. Komputer zakwilił, po czym walnął czerwienią po oczach, nakazując natychmiastowe zatrzymanie samochodu bo temperaturka skoczyła ot tak do 120 stopni. Ja oczywiście panika tysiąc bo chojrak jestem i tylko szczekać głośno potrafię a gdy jakieś kuku się dzieje to trzęsę cellulitem. 

No dobra. Trzeba zatrzymać auto, tylko gdzie jak tu nie ma pasa awaryjnego? Na autostradzie za miliony monet, gdzie człowiek zostawia równowartość butów z CCC nie ma pasa awaryjnego. Po prostu nie dorobili. Nie chciało im się. Woleli włożyć forsę w ekrany dźwiękochłonne, chroniące rośliny od pierdzenia tirów. Komputer coraz bardziej wyje, odlicza sekundy do autodestrukcji, wyję i ja. Kolana lecą lambadę, ręce delirka, w głowie siano. W końcu zatrzymałam na poboczu, chcę wylecieć z pojazdu i rzucić się filmowo na ziemię z rękami na głowie ale niiiee… Bo jak otworzę drzwi to byle tir mi je upieprzy. A drzwi w samochodzie by się przydały. Siedzę wiec i kminię. Wykminiłam, że zadzwonię do PT bo PT wie wszystko i na pewno na odległość, telepatycznie i w ogóle mi wszystko naprawi. Yhy…

Po wstępnym ogarnięciu sytuacji, czyli stwierdzeniu, że „Mąż, coś się zjebało”, po sprawdzeniu wszystkich przykazanych przez PT zbiorniczków i końcowym stwierdzeniu, że nadal gówno wiem, w ciągu godziny przejechałam kilometr, pyrkając trzydzieści na godzinę i co chwilę gasząc auto, coby mi pod machą nic nie pizło. Inni kierowcy kulturalni, żaden ciul się nie zatrzymał widząc blondynkę drapiącą się po nosie nad otwartą maską. Przynajmniej pozdrawiali, jednak ja nie odpowiadałam, nie praktykuję gestu Kozakiewicza. Na dodatek, w momencie gdy wyładowałam frustrację na winnym całej sytuacji, pomimo, że oddalonym o 300km PT, wyładował mi się telefon. Pięknie qwa.

Szczęście w nieszczęściu, niedaleko był zjazd na Mysłowice a w nich serwis samochodowy, jedyny czynny o 18 w piątek. Normalni ludzie przecież nie przyprowadzają aut o porze, kiedy można mieć już weekend. Diagnoza mechanika „pani no chujnia jest ale nie damy rady do jutra” wymagała interwencji szklanki wody. W końcu po maślanych oczach, że „Panie, trzysta klocków do domu na piechotę mam iść?”, po stwierdzeniu, że na hak nie da się pociągnąć, chyba że przy okazji chcemy robić silnik a laweta do domu taki tam marny tysiak bo przecież ja qwa mieszkam w Honolulu, uprzejmy Pan mechanik podzwonił, popytał i stwierdził, że przyjemność będzie mnie kosztowała 800zł. W gratisie odwiózł do hotelu, wskazał drogę do biedronki i ze wzrokiem szczerze współczującym, zaprosił dnia następnego na wyczyszczenie konta.

Siedzę gdzieś na końcu świata, bez dostępu do świeżych gaci i skarpetek. Śmierdzą mi pachy, chwała Biedrze, że zaopatrzyła mnie w szczoteczkę i pastę do zębów żeby jutro Pana mechanika nie znokautować oddechem. W drodze do sklepu atrakcji co nie miara, można na przykład zobaczyć psy szczekające dupami i nogi wystające spod samochodów bo tutaj chyba każdy facet jest mechanikiem. 

Coś tu można zobaczyć? Ktoś? Coś? 

7 Komentarzy/e
  • nat

    Odpowiedz

    hmm zjazd na Mysłowice szkoda że nie zajechałaś pare kilometrow wczesniej na Jaworzno 🙂 tutaj bym coś zaproponowała 🙂 ale od Mysłowic trzymam sie z daleka.

  • Kontuzjowana

    Odpowiedz

    Łączę się z Tobą w bólu. Pewnego zimowego, walentynkowego wieczoru pierdzielną mi pasek rozrządu (tak, już wiem co to jest ;). Znaczy nie mi tylko mojej „rakiecie”. Pech chciał, że pół Polski od domu, pech większy, że tuż tuż od Walentego. Niespodzianka niewypał, stwierdziłam „wracam”. Opowieść skrócę do srania w gacie za każdym razem kiedy pan TIR porozumiewawczo komunikował, że mu się spieszy. Do żony chyba, bo Walentynki były to może jeszcze się załapie. Przynajmniej on bo ja w cudem ożywionej „rakiecie ” popylam autostradą 70km/h. Do domu.
    Powodzenia tam w tej d… 🙂

    • nat

      A takie tam osobiste antypatie 😉

  • magda

    Odpowiedz

    Szerze współczuję. Akurat znam dobrze „od drugiej strony” takie sytuacje, bo mąż prowadzi warsztat samochodowy, nota bene niedaleko Mysłowic, i takie sytuacje jak Pani zdarzają się u nas średnio raz na miesiąc. I naprawdę, jeśli się u Pani skończyło na kilkuset złotych to nie ma jeszcze tragedii… tak od pół roku stoi u nas na placu 5-cio letni Mercedes który w tak efektowny sposób wyzionął ducha na A4 że naprawa będzie właściciela kosztowała prawie 12 tysięcy złotych… w samych częściach.
    Pozdrawiam..

  • Mamatorka

    Odpowiedz

    Całkiem z dupy sytuacja. Nie zazdroszczę. Mysłowic nie znam, ale mogę się domyślić, że niewiele tam jest. Na maślane oczka jakiegoś rabatu nie udało się wyciągnąć ?

Skomentuj