Lubię jedno dziecko bardziej niż drugie.

2 komentarze

Ups.

Ten dzień był totalnym gwoździem w mojej trumnie. Leżałam na zimnych deskach i modliłam się, żeby ktoś wbijał to żelastwo szybciej po to, żebym mogła mieć już święty spokój. Zakopcie mnie głęboko pod ziemią i zostawcie na tydzień.

Od samego rana zaczęło się mocnym p.dolnięciem. Z resztą, zawsze się zaczyna, kiedy próbuję wcelować palcem w zbyt mały przycisk budzika, którego dźwięk wwierca mi się w szare komórki. Zastanawiam się, jakim cudem w swoim życiu rozpieprzyłam tylko jeden telefon i to tylko dlatego, że go Hanka rozsmarowała na kaflach. Mając na uwadze moją miłość do budzików, a używam jedynie tego z nadgryzionym jabłuszkiem na pleckach, zniszczonych urządzeń powinno być tyle, ile dni w roku. Minus weekendy, bo wtedy symfonię pobudki zastępują dziecięce stopy wciśnięte w mój nierozbudzony jeszcze zgryz.

Dzisiaj moja kolej na odwiezienie dziecka do przedszkola. Nadia była chora więc nie musiałam jej budzić. Nakleiłam na usta uśmiech i ruszyłam w stronę kupki pościeli.

Hanka to taki przypadek którego dobudzenie może swobodnie konkurować z wejściem na Kilimandżaro w japonkach. Zimą. Kiedy już się uda, mogę być pewna, że wysłucham dziewięciu oktaw, płynnie łączących się z tańcem nieco agresywnym, wyrzucającym nogi i ręce artysty w powietrze, z jednoczesnym wciskaniem twarzy w poduszkę. Stoję więc na balkonie mojej teatralnej rezygnacji i zastanawiam się, jak te nogi i te ręce, i wreszcie tą twarz odklejoną od reszty poskładać do kupy.

Co jak co, ale już sama myśl o konieczności zwlekania jej z łóżka, serwuje mi 200% dziennej normy rezygnacji i frustracji. Stoję przez chwilę nad jej łóżkiem, zastanawiając się, jak to możliwe, że dziecko jest tak bardzo podobne do matki w kwestii pobudek. Stąd też każdego ranka, kiedy na stanie jest dwójka dzieci do oddelegowania w świat, biegnę do młodszej i łatwiejszej w obsłudze Nadki. Ta to z uśmiechem i wesołym trelem wita świat, eksponując wszystkie dziesięć zębów równym rzędem. Wyciąga ręce w stronę mojej niewybudzonej jeszcze osoby, pozwalając wchłonąć resztki zapachu nocy i dziecięcej skóry. Miodzio, no.

Ale wróćmy do numeru jeden. Jak wiecie, Hanka zawsze była tą grzeczną, miłą i totalnie kontrastującą z młodszym Duracellem, którego żadna instrukcja obsługi nie obejmuje w ramach swojej normalności.

Kiedy już zawlokę ją za nogę do łazienki, wepchnę królewskim tyłkiem na tron, a w buzi zamontuję szczoteczkę o smaku truskawkowym, zaczynam robić z siebie pajaca, żeby trochę poprawić humor Jaśnie Pannie. Jaśnie Panna zerka nienawistnym, pełnym snu okiem i syczy przez włosie szczoteczki, żebym udała się do odległej krainy o jednoznacznej nazwie „Nie mów do mnie rano”. Za dwadzieścia lat zapewne ubierze to w słowa bardziej wulgarne i dające obraz porannego niezadowolenia. O Boże, jakże to dziecko jest do mnie podobne, niesłychane.

Osiem godzin później mam ochotę zawrócić pod drzwiami przedszkola, kiedy wita mnie wzrok ciemny i butny. Grube brwi marszcząc się, tworzą jedną linią nad oceanem złości, szczęka zaciska się w gniewie. Wczorajsze miłe słowa zamieniają się w złośliwe „Nie będę ubierała butów!” albo inne „Nie lubię tej kurtki!”, „Nie lubię cię mamo!”.

Oj, ja też Ciebie nie lubię, nawet nie wiesz jak bardzo w tej chwili. Miła, złotowłosa księżniczka, sunąca w białych baletkach po salonie w moją stronę tylko po to, żeby przytulić się i zapytać czy może zrobić sobie sama kolację i czy ja przypadkiem nie jestem głodna to też mi zrobi, zamieniła się w rozkapryszoną, złośliwą i niemiłą dziewczynkę.

-A ja ciebie kocham. – Wymijająco, dyplomatycznie. Szczerze.

I bywa czasami tak, że dni dają mi w pysk z półobrotu. Jedno z dzieci, tutaj nie ma reguły które, ma okres w którym bierze w małą rączkę gwoździe i wyżywa się na tej mojej trumnie macierzyństwa. Bywają dni, kiedy wolę jedno dziecko od drugiego a moja sympatia chybocze się na szali. Kiedy lubię jedno dziecko bardziej niż drugie tylko po to, by następnego dnia lubić bardziej to pierwsze.

I tak jak kiedyś biłam się z myślami, czy jestem matką dobrą lub chociaż wystarczającą, skoro lubię kogoś bardziej, tak chwilę później zrozumiałam, że to, że lubię kogoś dzisiaj mniej, nie oznacza, że mniej go kocham.

Nie mogę powiedzieć, że kocham je tak samo bo ta miłość nie jest do siebie w ogóle podobna. Nie jest też większa czy mniejsza, ale jest różna. Jedną kocham dłużej, drugą nieco krócej. Żadnej nie kocham bardziej ale obie kocham najmocniej. Z tym, że różnie. Rozumiecie o co mi chodzi? Za obie oddałabym życie, ale zdarza się, że moja sympatia jest na wyczerpaniu i wtedy pojawia się tolerancja.

Bo przecież nie zawsze musimy każdego lubić. Bo sympatia jest warunkowa a miłość nie. Sympatia zazwyczaj jest wtedy, kiedy warunki są sprzyjające. Zależy od naszego humoru, nastawienia, humoru drugiej osoby, jej działań i wielu innych składowych. A miłość po prostu jest. Bez warunku.

I już nie mam do siebie żalu kiedy dzisiaj wydaje mi się, że wolę jedno dziecko od drugiego. Jutro, pojutrze lub za kilka dni to może się zmienić. Ważne jest przy tym wszystkim, w sumie najważniejsze, żeby nie odtrącać dzisiaj tego, kogo lubimy jakby trochę mniej.


2 Komentarzy/e
  • Gania

    Odpowiedz

    To niestety u Ciebie bije po oczach. Ja mam 4. Nigdy w życiu nie powiedziałabym tak jak Ty.. Smutne.

Skomentuj