Nadmorska historia z happy endem.

6 komentarzy

Uwielbiam polskie morze. Uwielbiam klimat nadmorskich miejscowości, tandetę rodem z Chin,  bijącą ze straganów i chore ceny kawałka ryby w smażalniach. Uwielbiam kicz, naciągaczy na stoiskach i góralskie kapcie „prosto znad morza”. Zaciągam się zapachem palonego słońcem piasku i jestem szczęśliwa. Wciskam dziesięcio metrowy parawan między niemieckie rozmówki i morda mi się cieszy.

Lubię morze też jesienią. Odkąd urodziła się Hania, staram się być tutaj z końcem października lub listopada. Spokój, cisza i klimat. Tego nie da się podrobić. Smar wymrożony przez zimne powietrze, zero naciągaczy robiących pranie mózgu dzieciom i budek, oferujących na każdym kroku dodatkowe centymetry w pasie.

Kiedy kilka dni temu powiedziałam jej, że jedziemy nad morze. Radość. Czysta, szczera radość. O szóstej rano gdy zapakowana w skostniałe auto czekała aż pies szanownie się odleje i wskoczy na siedzenie obok. Radość.

I nasze przerażenie gdy w pewnym momencie samochód zaklekotał 150 km od domu, po czym wziął i się po prostu zjebał. Jak zawsze, podczas dłuższego wyjazdu. Trzeci raz w tym roku. Kulturalnie, jak gdyby nigdy nic wziął i zdechł. Młode auto z salonu, w dupę jeża. Szczęście w nieszczęściu, nie padliśmy na środku ekspresówki, gdzie prędzej zlejesz się w gacie niż znajdziesz jakikolwiek zjazd tylko pod drzwiami pana mechanika. Pan mechanik spojrzał, cmoknął, zaciągnął szluga i stwierdził, że na te wczasy to chyba nie w tym roku a naprawa zapierdziałego auta będzie nas kosztowała nowe łóżko i dwie planowane szafy. W dupę jeża.

Ale nie samochód był głównym zawodem. Oczy dziecka, które rozmrażało tyłek w restauracji i które dowiedziało się, że nie dojedziemy nad morze… Mój żal, że nie dotrzymam danego jej słowa i ciążowe bajabongo, które lało łzy po moich policzkach. I obiecałam jej, że chociażbym miała pchać wózek całą drogę, dowiozę ją nad to cholerne morze.

Dowiozłam. Dzień później, przy pomocy wujka „Bebka” (nie pytajcie…), w składzie okrojonym o PT i Czajnę. Zaprowadziłam na plażę i obserwowałam morze odbijające się w jej ciemnych oczach. Obserwowałyśmy statki dobijające do portu, jadłyśmy gofry, piłyśmy gorącą czekoladę. Totalnie wyczerpane. Ale byłam szczęśliwa. Szczęśliwa, że nie zawiodłam i udowodniłam, że „nie da się” nie istnieje. Że nie możemy oznacza najczęściej „nie chcemy” a wdzięczność najlepiej widać w oczach dziecka.

I to nie jedyny happy end bo… Wczoraj dojechał PT z Czajną. Wymęczony, umordowany, pokonując w ciągu trzech dni trzy razy trasę nad morze. Bo ona powiedziała, że „tęskni za tatusiem”.

Jesteśmy razem. W końcu.

 

6 Komentarzy/e
  • Magda

    Odpowiedz

    Odpoczywajcie :)należy Wam się. Fantastycznie, że wszyscy razem. Przywieźcie trochę piasku w słoiku 😉

  • Pokrzywa

    Odpowiedz

    no, takie happy endy to ja lubię 🙂

  • Magda M.

    Odpowiedz

    A co to za wujek? ?

  • Ania (mama Juli)

    Odpowiedz

    Pięknie napisane! Czego się nie zrobi dla Dziecka 😉

  • Asia (Latorośle)

    Odpowiedz

    My mieszkamy nad morzem, ale znamy podobną historię z naszego życia. Rok temu po raz pierwszy mieliśmy wyjechać na weekend z przyjaciółmi. Nigdy na weekend nie wyjeżdzaliśmy… Pierwszy wyjazd. Radocha. Mąż w dzień przed wyjazdem odbierał naszego NIEZAWODNIKA (nigdy nas nie zawiódł) z rutynowych drobiazgów od mecanika. Wraca do domu o 19, a on po drodze STANĄŁ i się nie rusza… Szybki telefon i ufff, mechanik dojechał do męża… Okazuje się, że świeży pracownik czegoś nie dokręcił, Dużo nerwów, 10 min roboty i na weekend wyjechaliśmy 🙂

    ps. Miło się Ciebie czyta, ale bez przekleństw byłoby milej 😉

Skomentuj