O tym, jak nie miałam zachcianek, wcale się nie obżerałam w ciąży i w ogóle nie przytyłam.. Czyli w skrócie o marchewce.

0 Komentarzy

Ostatnio brat wypomniał mi marchewkę… A historia jej jest taka:

Tytułem wstępu…

Około 24 tygodnia ciąży, przy okazji rutynowej wizyty u ginekologa dostałam skierowanie na krzywą cukrową. Badanie przeszłam z palcem w nosie, po kilku dniach poszłam odebrać wyniki i jakie było moje zdziwienie, gdy skala zaszalała. I to dwukrotnie. Od tamtej pory zostałam mianowana królikiem i narzucono mi ostre kryteria żywieniowe. Jeść mogłam niewiele, ale wytłumaczcie to kobiecie w ciąży, która czasami miewa zachciewajki, których nie może spełnić. Żyć sałatą i kiszonym w ciąży się nie da, toteż modyfikowałam swoją dietę, eksperymentowałam i w końcu udało mi się ustalić taki jadłospis, który akceptował mój glukometr i małż.

Bywały dni, że jęczałam mamie przez telefon, jak to mi się chce rosołu z kury i kaczki, z takimi fajnymi kluseczkami co robią „siooorb” i jak nie dostanę swojego rosołu to zwyzywam sąsiada, oberwie się PT, albo w ostateczności rozpętam trzecią wojnę światową. Mama, kochana kobieta (albo bała się, że ją myszy zjedzą), razu pewnego wstała o godzinie 5 rano i przed pracą ugotowała rosołek dla córeczki i wnusi. Popędziłam do rodziców jak na sygnale, łamiąc wszystkie możliwe przepisy. Już widzę minę policjanta, gdyby mnie zatrzymała drogówka:
– A gdzie to się tak śpieszymy droga pani? 120 w terenie zabudowanym?
– Na rosół proszę pana, na rosół. Pisz pan ten mandat, bo tak mi się chce, że…!. Dojechałam, samochód porzuciłam na środku chodnika, dorwałam się do wyżej rzeczonej zupy ale po 3 talerzu ojciec zabrał mi michę, bo nagle niebezpiecznie spuchłam, zaklinowałam się między stołem a ścianą, do wykarmienia jeszcze 3 gęby a garnek świecił dnem. Gdyby tego nie zrobił, zapewne garnek przestałby nadawać się do użytku, bo byłam gotowa i dno wyskrobać, na całe szczęście po takiej ilości nie byłam w stanie dojść do kuchni.

Marchewki historia właściwa:

Innym razem rodziciele zaprosili nas (jeszcze w pakiecie 2w1 + Pan Tata) na niedzielny obiad. Mama kombinowała jak tylko mogła, by stworzyć też coś jadalnego dla mnie i tak obok standardowego rosołu i czegoś tam jeszcze (nieistotne bo i tak wpieprzałam tylko marchewkę) pojawiła się właśnie marchewka z groszkiem, moja słabość. To jedna z tych zakazanych potraw, których jeść nie mogłam, bo gotowane warzywa zawierają dużo cukru, ale włączyły mi się takie kurwiki w oczach na widok półmiska, że nie liczyło się nic więcej. Wszystko działo się w zwolnionym tempie, wiecie- nastrojowa muzyka, wszystko wokoło zamazane i byłam tylko ja i marchewka z groszkiem. Marchewka z groszkiem i ja… Zjadłam grzecznie swoją porcję, poczekałam aż reszta odmówi dokładki, zjadłam resztę z miseczki. Poprosiłam brata, by przyniósł jeszcze trochę z kuchni, na co ta menda wyczuła okazję to postrojenia sobie żartów z ciężarnej blondynki i przyniosła cały garnek. Ponownie, grzecznie nałożyłam sobie trochę na talerz.
– Jedz prosto z garnka – podpuszczał brat.
– Nie, nie. Ja tylko trochę.- Znowu wyskrobałam z garnka trochę marchewki.
– Może jednak? Możesz zjeść wszystko- Brat machał wesoło szatańskim ogonkiem.
– Nie, nie. Już nie mogę.- Moja łyżka powędrowała ponownie w stronę garnka. Skończyło się na tym, że przy kolejnej próbie łyżka dziwnie zastukała o dno i z przerażeniem spostrzegłam, że opędzlowałam cały garnek. Glukometru nawet nie ruszałam, nie było sensu… 🙂

I jeszcze…

Prawdziwą katorgą były wczasy. Morze, deptak i tysiące bud z goframi. Budy dosłownie wyrastały przede mną niczym gofry po deszczu, czułam się molestowana na każdym kroku, istna gofrofilia. Stawałam przed tymi budami, zaciągałam się głęboko zapachem pieczonego ciasta a dzieciaki prawie uciekały przede mną z wrzaskiem, gdy wpatrywałam się w nie wygłodniałym wzrokiem. Pewnego dnia zapytałam nieśmiało małża, czy zje ze mną gofra na pół. Kochany stwierdził, że pomimo iż gofrów nie lubi, z radością zje go ze mną na pół. Skończyło się na tym, że zjadłam swoją połowę, drugą oddałam PT i cały spacer jęczałam by to mi dał winogronko z góry, to malinkę, to boróweczkę i w rezultacie wpierniczyłam i jego część.

Przed ciążą nie istniały dla mnie słodycze. Ze słodyczy jadłam tylko żelki i krakowską podsuszaną. Jakby postawić przede mną półmisek ciastek, ominęłabym niczym psi ubytek, a szefostwo na swoje urodziny/ imieniny przynosiło do pracy ciasto dla wszystkich i kabanosy dla mnie. Pierwszym objawem ciąży było zjedzenie snikersa. Tak go dorwałam, że skończyłam na paznokciach i wtedy pomyślałam „jestem w ciąży”. W pracy co rano kupowałam bułkę słodką, 3 pączki, rogala z marmoladą, batonika i kisiel. Jeszcze dobrze nie weszłam do biura a już wycierałam resztki marmolady z bluzki. Generalnie przez cały dzień coś mieliłam lub przeżuwałam i w pewnym momencie odbieranie telefonów przejęła koleżanka, bo ja nie byłam w stanie mówić z non stop zatkaną jadaczką. Wtedy też pomyślałam, że pewnie będzie dziewczynka.

Pomijając wieczorne wyjścia o 22 do sklepu po sos do spaghetti to chyba wszystkie moje zachcianki. Po wyroku skazującym i przy burzliwym związku z glukometrem musiałam zakończyć mój romans ze słodyczami. Teraz widzę, że było to chwilowe zauroczenie, które przeszło w momencie, gdy ostatnio PT przyniósł mi do domu karton Kinder Bueno. Teraz mam tylko jedno uzależnienie, zachciewajkę i miłość… 🙂

0 Komentarzy/e

Skomentuj