Operacja sznaucer.

0 Komentarzy

„Niech ktoś zatrzyma wreszcie świat, ja wysiadam” – śpiewała Anna Maria Jopek.

I ja w ostatnich dniach poczułam, że muszę wysiąść. Panicznie gniotłam czerwony przycisk przystanku na żądanie twierdząc, że pierdolę – wysiadam.

Ale od początku.

Wtorek – godzina 23. Wróciłam ze spotkania i zanim położyłam się spać, zrobiłam cowieczorny obchód całego domu. Niczym nocny stróż wyłączałam lampki u dzieci, przykrywałam zagubione bose stopy, zamykałam okna, otwierałam drzwi. Bardzo poważnie traktuję ten dodatkowy etat. Te bose stopy, niedbale rzucone na ziemię skarpetki i prąd płynący niepotrzebnie przez małe żarówki. W tej całości brakowało mi jednego elementu, puzzla dopełniającego obraz układanki.

Obeszłam od nowa dom, zajrzałam do każdego z pięciu pokoi, do każdej z czterech szaf, do każdej z dwóch łazienek i do każdego z jednego garażu. Obeszłam ogród. Najpierw swój, później sąsiadów a później kolejnych. Z latarką wielkości ruskiego czołgu, mieszczącej się na taczce, sprawdzałam każdy centymetr posesji. Później wsiadłam w auto i krążyłam po okolicy. Prułam puchę do pierwszej w nocy.

Nigdzie nie było psa.

Ostatnie dni, te do piątku włącznie, zlewają mi się w jedną całość. Całość naznaczoną kilometrami. Tymi przejechanymi i przechodzonymi. A z każdym kolejnym traciłam siłę i nadzieję na odnalezienie kogoś, kto był spełnieniem moich dziecięcych marzeń o mokrym nosie, wtykanym pod ramię wieczorami i palców wędrujących w gąszczu nierozczesanej sierści. Być może nie wiecie, ale Aja przyszła do nas w momencie, kiedy życie położyło mnie na kolana. I ten mały futrzak, synonim dziecięcych marzeń i moja osobista terapia emocjonalna, zniknął w jednej chwili.

Dodałam ogłoszenia we wszystkich możliwych miejscach. Zdjęcia czarnych oczu i kępki włosów obiegły internet kilkaset razy. Prosiłam o pomoc, pytałam napotkanych ludzi. Oblepiałam plakatami kolejne wsie wiedząc, że po czterech dniach pies może być wszędzie. Spacerowałam po osiedlu, wioskach i mieście z dziećmi, które wręczały ludziom ulotki, wrzucały je do skrzynek pocztowych. Hanka przez cztery i pół godziny pytała każdego napotkanego człowieka, czy widział jej pieska. I prosiła, żeby zadzwonili, jeśli tylko cokolwiek zobaczą. Każdy weterynarz w mieście, każdy salon fryzjerski dla psów i sklep zoologiczny miał plakat miniatury sznaucera. Numer chipa znam na pamięć. Wyznaczyliśmy nagrodę za jej odnalezienie.

A ja każdego dnia od szóstej rano do północy, krążyłam i wołałam. Pytałam, zaczepiałam ludzi, pukałam do drzwi domów. Odbierałam masę telefonów. Fałszywe alarmy, tropy, sygnały, że ktoś ją widział i słowa wsparcia. Ludzie dzwonili tylko po to, by powiedzieć mi, że tak ruszyła ich nasza historia, że wychodzą na spacery w poszukiwaniu Ajki. Jeździłam oglądać złapane psy, by w rezultacie potwierdzić, że to nie mój. Kiedy tylko wchodziłam do domu, krążyłam od okna do okna łudząc się, że Ajka wyszła gdzieś sama i za chwilę wróci. Nie spałam i nie jadłam. Kiedy zamykałam oczy, miałam wyrzuty sumienia, że powinnam siedzieć przed domem na wypadek jeśli by wróciła.

Nie wiedzieliśmy co się stało. Najprawdopodobniej wyszła przez otwartą furtkę. Ludzie mówili, że powinnam odpuścić. Że pewnie lisy, bezpańskie psy lub drapieżne ptaki zrobiły z niej posiłek. Że gdyby uciekła, powinna wrócić sama. A ja myślałam, że ni chuja – znajdę ją. Bo przecież ja się nie poddaję. Modliłam się tylko, żeby nie była ranna i żeby żyła.

Pisali do mnie treserzy i hodowcy psów. Ludzie opowiadali historie, te ze szczęśliwym zakończeniem i z tym gorszym też. Kiedy wchodziłam do sklepów, szlajałam się po mieście, ludzie pytali czy znalazłam kudłacza. Jeden mały szkodnik narobił tyle zamieszania, poruszył wiele serc.

Serc, które razem ze mną rozwieszały plakaty, jeździły w nocy po mieście, pisały ze słowami wsparcia. Kiedy na Story przepraszałam za monotematyczność, Wy pisaliście, że mam mówić bo czekacie na jakiekolwiek wieści. Bo tylko po to sprawdzacie Instagram, żeby dowiedzieć się, czy wróciła.

Ostatnią deską ratunku była giełda, na którą chciałam jechać w sobotę. I nagle w piątek, przed 23 zadzwonił telefon. Głos po drugiej stronie słuchawki stwierdził, że chyba mają naszego psa. Ale nie są pewni, bo kudłacz został wyrzucony z samochodu, 30km od nas. Poprosiłam o zdjęcia łapy psa. Łapy, która ma pozrastane poduszki i wygięte pazury.

To była Aja!

Ktoś zabrał ją spod naszego domu, zdjął dwie obroże i wyrzucił z samochodu, trzydzieści kilometrów dalej.

Nadal nie wiemy po co i dlaczego ktoś tak zrobił. Ajka została znaleziona przez dziewczynkę, około godziny po zaginięciu. Ktoś pozbył się jej, chwilę po kradzieży. Być może przez zdeformowaną łapę lub fakt, że jest wysterylizowana. Mogłabym powiedzieć, że moja wiara w człowieka umarła ale patrząc na ogrom wsparcia – wiem, że jest jeszcze jakiś procent dobra na tym świecie.

Do tej pory przebiega mi przez myśl, jak to jest możliwe, że znaleziono ją we wtorek, kilkadziesiąt kilometrów dalej, a tego samego dnia i następnego była widziana we wsi, przylegającej do naszego osiedla. I szczerze mówiąc – mam to w dupie. Widok psa, który wraca do domu po takim wydarzeniu jest bezcenny. Mina dzieci, kiedy ją zobaczyły – wynagradza każdą minutę poszukiwań.

A ja do tej pory budzę się w nocy i sprawdzam, czy jest obok.

I teraz prośba, moi mili. W dobie, kiedy wszyscy są wpatrzeni w telefony i bardzo bało osób zwraca uwagę na błąkające się psy, proszę – patrzcie. Bo komuś może pękać serce tak jak mi. Reagujcie. Jeśli boicie się zwierząt – zadzwońcie do straży miejskiej lub na policję.

I nie traćcie nadziei. Nigdy.

0 Komentarzy/e

Skomentuj