Walka o dziecko- moja historia.

24 komentarze

Poznałam Ją, kiedy szukałam do naszego domu kolejnego kociaka. Kilka tygodni temu przywiozła mi Gofra. Z każdym dniem poznawałyśmy się coraz lepiej, opowiadała mi o sobie coraz więcej.

O swoim życiu mogłaby napisać książkę. Ja poprosiłam, żeby napisała dla Was swoją historię. Im bardziej zagłębiałam się w tekst przesłany na maila, tym większą pustkę miałam w głowie. Wiem tylko tyle, że życie jest bardzo niesprawiedliwe. I ludzie. Ludzie, którzy odbierają kobietom, czasami jedyną szansę na poczęcie dziecka.

Czasami coś, co wydaje nam się oczywiste, wcale takie nie jest. O Nadię staraliśmy się osiem, dla mnie najdłuższych w życiu, miesięcy. Bywa, że walka o dziecko z miesięcy zamienia się w lata. Czasami pragnienie posiadania dziecka jest silniejsze niż miłość życia.

Tym wpisem chcemy pokazać kobietom, które mają problem z zajściem w ciążę, że nie są same.

G. powiedziała, że jedyne czego nie chce to współczucie i słowa, że wszystko będzie dobrze.

Przedstawiam Wam G. i Jej niezwykłą historię.


Hmmm nie wiem od czego zacząć….
Nie wiem czy to jest istotne. Poznałam mojego męża w UK. Był najwspanialszym człowiekiem pod Słońcem., kochaliśmy się niesamowicie. Wtedy myślałam, że wygrałam los na loterii, że nikt nie będzie mnie tak kochał jak Paul. I że ja nikogo nigdy nie pokocham tak szaloną miłością.  Byłam szczęśliwa, bardzo szczęśliwa.  Ślub jak z bajki, 150 gości, biała suknia. Byłam w raju. Ten raj trwał 7 lat. Po 7 latach „nieuważania” dalej nie było dzidziusia. Wizyta u lekarza i wtedy po raz pierwszy usłyszałam „in vitro”.  Byłam młoda, zakochana, wiedziałam, że damy radę. Kochałam męża, on mnie więc musi być dobrze. No ale każda bajka się kończy.  Mąż nawet nie chciał wziąć pod uwagę takiej opcji. On przez to przechodził nie będzie, jesteśmy szczęśliwi i tak ma zostać.  Dla mnie to był cios w serce. I ciężki wybór.  Z jednej strony wspaniałe życie, wspaniała praca, wielu przyjaciół. Z drugiej strony ta nieodparta chęć posiadania dzidziusia. To było silniejsze. Spakowałam torbę, zostawiłam wszystko- cały ten mój poukładany świat i poszłam w nieznane, daleko bardzo daleko. Oj jak ja cierpiałam bo przecież kochałam Paula nad życie….

Peter w moim życiu był obecny od lat. Taki najlepszy przyjaciel, zawsze gdzieś był.  Czasami bliżej czasami dalej ale był.  To jemu płakałam o moim rozwodzie, o mojej utraconej miłości i o tym moim największym marzeniu.  Peter zaskoczył mnie pewnego dnia. Powiedział: „pójdę z  tobą do kliniki i będę ojcem twojego dziecka”. Miałam wiele wątpliwości bo to przecież przyjaciel, bo nadal kocham Paula ale ta kusząca propozycja, że to może być już, że jeden zabieg i już będziemy rodzicami, że nie trzeba czekać… Postanowiłam spróbować.

Zamieszkaliśmy razem i nawet nie wiem, w którym momencie ta przyjaźń przerodziła się w miłość.  Wybraliśmy najlepszą klinikę, pierwsze badania no i okazało się, że mam płyn w jajowodzie. Prosta operacja bez cięcia, wkładają ci coś do pępka potem wyciągają i po bólu.  Niestety nie w moim przypadku. Okazało  się, że są jakieś narośle, że bez szans, że to za duże ryzyko, że za blisko jelit… Lekarz nie chciał tego ruszać. W klinice stwierdzili, że OK, pierwsza próba.  Masa zastrzyków, masa masa hormonów, zmiana nastrojów. Ale wiedziałam, że warto bo przecież musi się udać.  Dodam jeszcze, że w klinice był taki program „Podziel się komórką”, więc stwierdziłam, że skoro ja potrzebuję pomocy, mogę przy okazji pomóc też jakiejś kobiecie, która potrzebuje pomocy bardziej niż ja. Po stymulacji oddałam połowę swoich komórek.  Moich zostało 9. Wszystkie dojrzały wszystkie się zapłodniły. W końcu nadszedł dzień transferu. Od tego momentu uważałam, że już jestem w ciąży.  Miałam odpoczywać 2 tygodnie, więc przeleżałam w łóżku ten czas, jadłam wszystko co zdrowe, zero wysiłku, zero stresu bo to przecież już.  Na lodówce wisiało zdjęcie 2 embrionów, które zostały „włożone” do środka.

Po 2 tygodniach przyszedł szok. Krwawienie. Pamiętam ten dzień jak byłby wczoraj. Telefon do kliniki upewnił mnie, że nic z tego nie wyszło.  Boże jak ja płakałam…  Przecież nikt mi nie powiedział, że może się nie udać!  Każdy mówił, że będzie dobrze, że nie można brać tej opcji pod uwagę, wiec nie brałam. Peter płakał razem ze mną…  Ten dorosły, silny facet siedział i łkał jak male dziecko. Trwało to jakieś 3 dni. Wtedy postanowiłam, że muszę być silna. Nie dla siebie tylko dla niego. Bo on to przeżywa tak samo jak ja, może bardziej, tego nie wiem. Podniosłam się i płakałam w środku lub jak on nie widział.

No ale przecież można jeszcze raz spróbować.  Pełni optymizmu po 3 miesiącach przystąpiliśmy do kolejnej próby.  Znowu zastrzyki, stymulacja, pobieranie komórek, wizyty w klinice. W końcu nadszedł ten dzień.  24 komórki- 12 dla mnie, 12 odstąpiłam. Znowu chciałam pomóc. Tym razem tylko 2 się zapłodniły. Embriony słabej klasy. Już od początku miałam przeczucie, że się nie uda. I miałam rację. Znów płacz, załamanie… Tylko tym razem w środku. Nie chciałam żeby Peter to widział.  Obydwoje przeżywaliśmy to po cichu. Kolejna wizyta w klinice. Stwierdzili, że to wina Petera spermy, że za słaba, że lepiej z dawcą. To był cios dla Petera ale przyjął to spokojnie. Stwierdził, że nie ważne kto jest dawcą spermy, prawdziwym ojcem jest ten kto dziecko wychowa. Nowa nadzieja bo przecież mamy odpowiedź, dlaczego się nie udało.

Próba nr 3, tym razem z dawcą. 14 komórek-  7 dla mnie 7 oddałam. Myślałam, że pomogę komuś po raz ostatni. Bo przecież tym razem się uda. Teraz wiemy, dlaczego wcześniej się nie udało. Tym razem komórki zapłodniły się pięknie.  Nawet doszły do stadium blastocysty. Piękne zdrowe komórki, tym razem będzie dobrze. No ale nie było.  Załamałam się całkowicie. Bo tym razem nie było powodu, żeby się nie udało…  Bo było tak dobrze. Straciłam chęć do życia, całkowicie.  Chociaż przed światem udawałam, że wszystko jest OK, w środku cierpiałam.  Byłam jak w transie. W dzień mechanicznie wykonywałam wszystko i zasypiałam marząc by jutro się nie obudzić, by już nie czuć tego bólu w środku. Powiem szczerze- miałam myśli samobójcze.  Miałam dość wszystkiego…

Kolejna wizyta w klinice, zrobili mi kolejną nadzieję. Że to ten mój płyn w jajowodzie, że przecieka do macicy i powoduje poronienia.  Do tego zestaw badań genetycznych i że będzie dobrze. Badania chociaż kosztowały kupę kasy, wyszły ok. Drugi problem- operacja. Hmm trudno… Zaryzykuję. Najwyżej jak mnie w środku uszkodzą, będę chodziła z plastikową torebką przywiązaną do pasa, do końca życia.  Nie muszę pisać co przeżywałam przed operacja i jaką ulgę poczułam jak się obudziłam i lekarz poinformował mnie, że się udało.

Zabieg nr 4. Tym razem byłam egoistką i wszystkie komórki wzięłam dla siebie. Musi się udać.  Zastrzyki itp. 24  komórki. Wszystkie moje. Szczęśliwa czekałam na telefon z kliniki informujący, jak tam sobie te moje komórki w laboratorium radzą. W końcu zadzwonił.  Tylko nie z taką wiadomością jak chciałam. Po 2 dniach żadna z 24 komórek się nie zapłodniła.  Szok złość, co się dzieje, dlaczego? Przecież wcześniej nie było problemu z zapłodnieniem. Na 4 dzień 1 komórka zdecydowała się na późne zapłodnienie była bardzo słaba lekarz nawet zasugerował, że nie ma sensu, chociaż ta głupia nadzieja mówiła inaczej. Zdecydowaliśmy się na transfer.  W dniu transferu powinnam być szczęśliwa a ja płakałam bo wiedziałam, że nic z tego nie będzie… Czułam straszną złość na lekarzy, na laborantki, na cala klinikę. Bo czegoś nie dopilnowali, nie potrafili mi udzielić odpowiedzi, dlaczego tak się stało.  Nawet zaproponowali zmniejszenie kosztów kolejnego zabiegu. Ale ja już straciłam do nich zaufanie. Nie chciałam już tam wracać.  Postanowiłam odpocząć od tego wszystkiego i dać sobie spokój na jakiś czas. Dodam, że te 4 zabiegi odbyły się w przeciągu niecałych 2 lat. Zrobiłam sobie rok przerwy, nie myślałam o tym. Pracowałam i cieszyłam się życiem.

W Anglii pracowałam w szkole z dziećmi chorymi na Zespół Downa, autyzm, dzieci z padaczką i masą problemów. Wymagały dużo miłości i cierpliwości a ja ją miałam. Kochałam swoją pracę ale to coś w środku znowu zaczęło się odzywać.  Po długich rozmowach z Peterem stwierdziliśmy, że kolejny zabieg będzie w Polsce.

Zostawiłam męża w UK, wsiadłam w samolot i zamieszkałam z rodzicami w rodzinnym mieście.  Znalazłam klinikę we Wrocławiu.  Wiadomo,  na początku wszystkie badania, nieskończone wizyty lekarskie itp. Opowiedziałam lekarzowi moją historię . Dodam, że jak oddawałam komórkę w Anglii, miałam prawo dowiedzieć się, jak zakończył się zabieg tej kobiety, która dostała moją komórkę.  Nigdy nie chciałam wiedzieć. Oddałam, pomogłam i koniec. Lekarz w Polsce stwierdził, że to bardzo ważne, żeby wiedzieć jak poradziły sobie tamte komórki, bo od tego zależy czy może ja będę potrzebowała komórki od kogoś.  Nie chciałam wiedzieć, postanowiliśmy, że nigdy nie będziemy się dowiadywać, co stało się z tamtym komórkami ale dla dobra sprawy postanowiłam zapytać.  Okazało się, że kobiety, które dostały moje komórki miały więcej szczęścia niż ja. Pierwsza urodziła córeczkę, druga również. Trzecia bliźniaki- chłopca i dziewczynkę.  Bolało jak cholera. Z jednej strony, przecież to część mnie, to tak jak by moje dziecko.  Urodzone przez kogoś innego ale jakaś część jest moja. Zostałam za to przez kogoś bliskiego skrytykowana, że jak mogłam oddać część siebie. Ale ja chciałam pomóc…

Czasami jak nie nie mogę w nocy spać, wyobrażam sobie jak wyglądają tamte dzieci.  Niby moje ale nie moje… Z jednej strony cieszę się, że mogłam komuś pomóc, z drugiej czuję niesamowitą zazdrość. Czuję tez żal do tego lekarza, że kazał mi zapytać, bo wolałam nie wiedzieć.

No ale wróćmy do zabiegu nr 5. Peter w Anglii, ja w Polsce. Nie ma go przy mnie nie ma kto mi robić zastrzyków. Tym razem muszę sama, nie ma go ze mną, na żadnej wizycie nie trzyma mnie za rękę. Tym razem bardzo bałam się pobrania komórek.  Robili to w narkozie.  Tego ostatniego pechowego razu w Anglii, narkoza nie zadziałała, obudziłam się i czułam wszystko. Pamiętam, że leżałam na stole pół przytomna, z maską tlenową na buzi i płakałam z bólu. Czułam każde wbicie igły. Zabieg polega na pobraniu za pomocą cienkiej, długiej igły, przez sklepienie pochwy, pod kontrolą usg (usg wykonywane jest sondą dopochwową, z pęcherzyków w jajnikach płynu zawierającego komórki jajowe. Kontrola ultrasonograficzna uwidacznia jajniki oraz pęcherzyki zawierające komórki jajowe, a także końcówkę igły, która może być precyzyjnie wprowadzona do każdego z pęcherzyków a płyn pęcherzykowy skutecznie pobrany. Pamiętam też panią anestezjolog, która ocierała mi łzy i mówiła, żeby nie płakać, że już prawie kończymy. Kolejnego pobrania komórek bardzo się bałam. Mój tata i moja mama pojechali ze mną.

Na szczęście tym razem zasnęłam i obudziłam się już po. Obeszło się bez bólu. 19 komórek pobranych, 16 się zapłodniło, 3 trafiły do środka. W końcu dobra wiadomość- po raz pierwszy 2 komórki nadawały się do zamrożenia w razie „wu” jak by się nie udało.  Znów pełna optymizmu, razem z moją siostrą, która była w bardzo zaawansowanej ciąży, snułyśmy plany na przyszłość.  Jak to razem będziemy wokoło bloku z dzieciakami chodzić.

Nadszedł czas porodu siostry, poprosiła mnie, żebym była z nią. Więc byłam do końca, do 3 w nocy, do momentu porodu. Wróciłam do domu pełna wrażeń no i koniec… ja krwawię. Kolejny nieudany zabieg. Jeszcze pół godziny temu trzymałam siostrzenica na rękach pełna nadziei, że za 9 miesięcy będę trzymała swoje dziecko a tu moje marzenie prysło jak bańka mydlana. Ot tak. Nie ma już nic. Nie mogłam patrzeć na szczęście siostry, przeprosiłam ją telefonicznie, wsiadłam w samolot i wróciłam płakać do męża.  Długo nie płakałam bo przecież zostały moje 2 komórki które czekały na mnie w Polsce.  Była zima, postanowiłam poczekać do wiosny, wróciłam do pracy.

Wtedy, przypadkiem, w moim życiu pojawiła się Ola. Kiedyś pod jakimś artykułem o kolejnym dziecku wyrzuconym do śmieci napisałam komentarz. Już nawet nie pamiętam co to było ale wtedy ona się do mnie odezwała.  Zagubiona młoda dziewczyna, która zaliczyła wpadkę.  Nie miała sumienia usunąć więc szuka rodziców dla dziecka. Napisała mi o adopcji ze wskazaniem. Wcześniej o tym nigdy nie słyszałam, poczytałam w internecie no i zapaliła się iskierka nadziei. Ola była bardzo młoda, nie planowała ciąży.  Chciała skończyć szkolę, iść na studia i korzystać z życia.  Zaczęłyśmy do siebie pisać coraz częściej.  Ona pisała o tym jak robiła wszystko aby poronić. Jak głodziła się, skakała ze schodów, biła się po brzuchu żeby tylko pozbyć się dziecka. Stwierdziła, że go nie chce, nie kocha i że je odda, tylko chce wiedzieć, że dziecko będzie kochane. Opowiedziałam jej swoją historię, stałyśmy się sobie bardzo bliskie. Mówiła, że ja jej przywróciłam chęć do życia, że znowu zaczęła jeść, chodzić do lekarza bo przecież dbała o nasze dziecko. Postanowiłam jechać do Polski. Był kwiecień, wiosna w pełni. Moje zarodki czekają i jest Ola… Wizyta w klinice, komórki w środku i codzienne maile i telefony z Olą. Pisałyśmy o wszystkim, ona przesyłała zdjęcia usg. Cały czas mówiła o dziecku jakby nie należało ono do niej.

Nadszedł dzień moich urodzin i życie sprawiło mi zajebisty prezent. Krwawienie. Pamiętam, że wtedy bardzo się upiłam. Z moją najlepszą przyjaciółką.  Raz płakałam, potem się śmiałam. Straszna huśtawka nastrojów.  I wtedy Ola zaproponowała spotkanie. Pojechałam. Peter już był w Anglii więc pojechałam sama. Na drugi koniec Polski, jakaś mała wioska pomiędzy Lublinem a Zamością.  Nigdy tam nie byłam, nie wiedziałam co mnie tam czeka. Może cały czas ktoś sobie robił ze mnie jaja?  Umówiłyśmy się w kawiarni. Spoźniła się jakieś 20 minut ale przyszła. Spędziłyśmy cały wieczór razem, dziękowała mi, że chcę się zaopiekować jej dzieckiem, zapewniała, że ona jej nie chce. Nie chciała nic w zamian tylko tego, żebym kochała jej córeczkę.  Po tym spotkaniu byłam w 100% pewna, że jest dla mnie nadzieja, duża nadzieja. Ona chciała żebym była przy porodzie, żebym od razu zajęła się dzieckiem. Wróciłam do Lubina, znalazłam adwokata, który wyjaśnił mi wszystko, jak to wygląda ze strony prawnej. Napisał odpowiednie listy do sądu  i czekaliśmy.

Ola pisała maile codziennie. Nazywała mnie w nich mamą swojego dziecka. Wybraliśmy nawet dla niej imię- Victoria. Bo dla mnie to oznaczało zwycięstwo.  Koniec walki o dziecko. Ola miała wyznaczony termin porodu, Peter przyleciał do Polski. Jako, że Ola nie chciała mieć nic wspólnego z dzieckiem, kupiliśmy wyprawkę.  Pampersy, ubranka, beciki, wszystko co potrzebne do szpitala.  Wsiedliśmy w samochód i jak na skrzydłach pognaliśmy na drugi koniec Polski.  Szczęśliwi, pełni nadziei…  Przez 10 dni mieszkaliśmy w hotelu, codziennie spotykaliśmy się z Olą. I w końcu nadszedł ten dzień. Ola zadzwoniła, że jest w szpitalu i żebym przyjechała jak najszybciej bo to już. Zapomniała mi tylko powiedzieć o jednym szczególe, bardzo ważnym. Że będzie pełnoletnia dopiero za dwa miesiące. Bała się, że jak mi powie to ja się wycofam. I miała rację bo jak bym wiedziała to nigdy by nawet nie doszło do naszego spotkania. Jako osoba niepełnoletnia nie miała ona prawa głosu.

No ale wracając do szpitala.  Zanim dojechałam, ona już tam była i powiedziała, że dziecko do adopcji idzie. Mały szpital, 4 sale, ja siedzę na korytarzu i wszystko słyszę- jak lekarz na nią krzyczy, jak ja przekonują, że da radę, żeby nie oddawała dziecka. I jej krzyk, że ona nie chce, że to nie jej dziecko tylko moje, że ona mi obiecała. Jezu jak ja się wtedy czułam…!  Każdy lekarz, pielęgniarka czy ktokolwiek kto koło mnie przechodził, patrzył na mnie jak na kryminalistę, złodzieja, jak na najgorsza świnię.  A ja siedziałam i płakałam.  Bo ja nie chciałam źle. To ona mnie zagadała, to ona mnie namawiała żebym wzięła jej dziecko… Jako, że osoba niepełnoletnia nie miała nic do powiedzenia, jej mama miała decydujący głos. A matka była gdzieś w Niemczech, nie mogła przyjechać jak na razie, więc dziecko do tego czasu musiało zostać z nią czy tego chciała czy nie. Po 3 godzinach tego horroru, jej płaczu, jej ciągłego krzyku, że ona nie chce, że to nie jej dziecko i lekarzy robiących wszystko żeby ją przekonać, uciekłam z tego szpitala. Uciekłam do męża i znowu siedzieliśmy razem i łkaliśmy jak dwojka małych dzieci. Skasowałam jej numer, zablokowałam maila, nie chciałam żadnego kontaktu. Po 2 miesiącach napisała mi maila z innego adresu, że przeprasza, że nie wyobraża sobie, jaką krzywdę nam zrobiła i prosiła o wybaczenie. Victoria została z nią i Ola nie wyobrażała sobie życia bez niej. Dziękowała mi, że jej pomogłam przejść przez to wszystko i gdyby nie ja, ciąży by prawdopodobnie nie donosiła bo zrobiłaby dziecku krzywdę.

Patrząc na to z perspektywy czasu nie wiem, jak myślałam, że to może się udać. No ale w głowie zakiełkowala myśl. Adopcja ze wskazaniem. W internecie jest tego pełno, fora, strony internetowe. Istne zatrzęsienie…  Zarejestrowałam się nawet wtedy na jednej z nich, niestety po miesiącu zrezygnowałam . Dostawałam dziesiątki propozycji z ceną za dziecko. A to już niemoralne i nielegalne. Co innego adoptować, co innego kupić. Ta opcja odpadła na zawsze. Załamana wróciłam do Anglii bez żadnego planu na przyszłość. Wtedy mój mąż wpadł na pomysł. Sprzedajmy wszystko co mamy i jedzmy do Polski na zawsze. Na wieś, wśród natury. Cisza, spokój… I tak też w tamtym roku wylądowaliśmy w Polsce. Postanowiliśmy spróbować jeszcze raz. Na razie wszystko przed nami. Nowa klinika, nowe badania, nowe pomysły.  To będzie nasz ostatni raz. Tak postanowiliśmy. Odwlekam wszystko w czasie, nie spieszę się z niczym bo to ten ostatni raz. Jak się nie uda to nie wiem, co potem będzie. Wszystko to zdarzyło się w przeciągu ostatnich 5 lat. Te 5 lat uświadomiło mi jak wspaniałym człowiekiem jest mój mąż. Zawsze był przy mnie, wszystko przeżywał ze mną, opiekował się mną w chwilach mojego załamania. Najlepsze jest to, że przez te ostatnie 5 lat ani razu się nie posprzeczaliśmy, nigdy nie było żadnych kłótni, przez wszystko przeszliśmy razem. Mój mąż powtarza, że mamy walczyć ze światem nie ze sobą.


 

24 Komentarzy/e
  • jane599

    Odpowiedz

    Trzymam kciuki za to, żeby wszystko się udało. Nie wiem co jeszcze powiedzieć, bo tak naprawdę żadne słowa nie pomogą. Niestety niektórych ludzi życie strasznie doświadcza i nic nie da się z tym zrobić.

  • anna

    Odpowiedz

    Alez niesamowita historia. Ja staralam sie o swoje dziecko 1,5 roku. Od samego poczatku wiedzialam ze beda problemy ale z pomoca masy lekow udalo nam sie naturalnie zaksc w ciaze. Sama ciaza tez do latwych nie nalezala. Przyplacilam tonwszystko depresja. Podziwiam takie silne kobiety jak autorka tegontekstu. Cholera jasna tej kobiecie musi sie udac… Zycie nie moze byc az tak niesprawiedliwe…

    • Marta

      Swiadomość, ze nie jest sie samym, ze sa inne babki, troche w tym wszystkim pomaga. My staralismy sie 3 lata, tona lekow, przykre diagnozy po drodze, poronienia.. Ale udalo sie, jestem w 7 m-cu. Ciaza z problemami od poczatku, musze lezec, gowno robic, wiec leze.. Licze kazdy dzien, tylko zeby sie udalo.. Trzymam kciuki za Was! ✊?

  • Paulina

    Odpowiedz

    Rycze, historia masakrator, widziałam, że są na świecie kobiety, które mają problem z zajściem w ciążę, jak o tym myślę to zazdroszczę im tej siły, że potrafią, znam dwie młode dziewczyny, które też „nie uważają” i nic… tylko one są póki co przekonania, że mają jeszcze czas.. zobaczymy jak to sie potoczy.. zazdroszczę Pani z opisanej historii siły woli oraz samozaparcia…

  • Ruda

    Odpowiedz

    DramatycZna historia A zarazem piękna pokazująca miłość dwojga dojdrzalych ludzi !! Trzymam za nich kciuki !!!

  • Gosia

    Odpowiedz

    Takie historie wyciskają mnie jak cytrynę… Czasami myślę że matka natura to chora psychicznie sucz. A to dlatego właśnie że kobiety które pragną dziecka są wystawiane na niewyobrażalne cierpienie, masa badań i wyrzeczeń czekanie wydane pieniądze i nic a taka malolata która przypadkiem spróbowała co to wgl jest sex zaskoczy po pierwszym razie i strach w oczach co z tym fantem zrobić.

  • Marta

    Odpowiedz

    Bardzo poruszająca historia ,to prawda że życie bywa niesprawiedliwe ,ale jest Pani silna osoba ma Pani wspaniałego męża ,życzę szczęścia i spełnienia tego najważniejszego marzenia.

  • Jane

    Odpowiedz

    My staralismy sie 1.5 roku. Teraz mam bliznieta cchlopca i dziewczynke. Oczywiscie po stymulacji ale naturalna ciaza.

  • Jane

    Odpowiedz

    Współczuję bardzo nie wiem co czujesz… Chcoc może troche wiem… Tez długo czekałam… Udało sie jak odpuscilam ale ten czas oczekiwania boli i jeszcze wszyscy inni dopytujacy KIEDY WY?

  • Karolina

    Odpowiedz

    Jestem właśnie kilka dni po transferze….czekam na wynik …oby pozytywny 🙂 „Walczymy” już 8 lat. To nasza 3 próba in vitro. Sił coraz mniej, ale tak jak autorka tego tekstu mam przy sobie męża, który ani razu nie dał mi do zrozumienia, że go to męczy, że ma dość….. Tutaj przede wszystkim potrzebne jest wsparcie 🙂 POWODZENIA:)

    • matka-nie-idealna

      Trzymam kciuki!

    • Briana

      Powodzenia 🙂 3.raz a noz widelec szczesliwy 🙂 Nieidealna Ty to woesz jaki temat poruszyc 🙂 Mnie osobiscie jest on bliski.

  • Magda

    Odpowiedz

    Współczuję, że los tak daje Wam w kość. Nam udało się po 8 latach, z pomocą kliniki. Wiele łez wysłaliśmy, ale warto było. W międzyczasie kilka poronień i złamań, ale na szczęście mamy malutką. Mam nadzieję i trzymam bardzo mocno kciuki aby i Pani wkońcu udało się.

  • Agnieszka

    Odpowiedz

    Bohaterka tego listu dała zycie 4 dzieciom. Jest to piekna historia

  • Renata

    Odpowiedz

    Życzę ogromnych sił, ja przeszłam jeden zabieg ivf i ze cztery inseminacje – każda kolejna wpedzala w coraz większą depresję… 5 lat to trwało, w końcu ivf i w końcu sukces, choć miałam 3 komórki pobrane, 1 zapłodnienia, a w tle śmiertelna choroba mojego taty. Lekarz sam mówił że to cud że się udało. I Wam życzę takiego cudu.

  • libusia

    Odpowiedz

    Moje ponad trzyletnie starania się o dziecko to mały pikuś, jak okazuje się…Mam nadzieję,że bohaterce uda się i będzie mamą…Pewnie będzie liczyła każdy kolejny dzień, tydzień ciąży jak ja…Córka ma teraz 4 latka:)

  • Nasze_Bąbelkowo

    Odpowiedz

    Trzymam mocno zaciśnięte kciuki za Autorkę tego zwierzenia – i mam nadzieję, że zajdzie w upragnioną ciążę. Ale gdyby jednak się nie udało – chętnie posłużę informacjami odnośnie procedur adopcyjnych. Znam je z autopsji – sama jestem mamą adopcyjną dwuletniego Synka, który trafił do nas w wieku niespełna trzech miesięcy.

  • Briana

    Odpowiedz

    Przeszlam podobna droge.Po 2nieudanych probach mialam dosc.Nie chcialam probowac.Psychicznie bylam wykonczona
    Fizycznie tez.Stymulacje to nie jest cos, co naszego organizmu nie rusza.podeszlismy 3 raz i sie udalo.Uwazam ze jesli ma sie pieniadze to nalezy probowac i nigdy nie tracic nadzieji.Bo nic nam po tych pieniadzach gdy nie ma dzieci, sensu zycia. Kobieta nie pogodzi sie ze nie ma dzieci..

  • Briana

    Odpowiedz

    A co z zarodkami ze stymulacji z uk? Przepadly? Czu pomimo tylu komorek i zarodkow musialas poddawac sie kolejnym stymulacjom?

  • Ulina

    Odpowiedz

    Nam też czas dał po tyłku. 4 lata, po drodze ciąża pozamaciczna i utrata jednego jajowodu, później poronienie. Ale się udało. I pojawił się ON. Ale całą ciąże drżałam, bardzo. Nie dałabym rady, tak jak ta Pani. Powodzenia ! 🙂

  • justyna

    Odpowiedz

    14 lat …. bez lekarzy tabletek in vitro cud wymodlony na Podlasiu w swietym miejscu chociaż matka nie chodzi do kościoła …. bylismy przejazdem poprosilam tylko o jedno po miesiącu byłam w ciąży . codziennie patrzę na mój cud i dziękuję że ja mam . można się zasmiac powiedzieć że ktoś bredzi że jest nienormalny zrozumie tylko kobieta która walczy każdego dnia …

  • Joanna

    Odpowiedz

    Tak bardzo rozumiem… Też długo walczyłam po drodze straciłam dwójkę maluchów, tak bardzo byłam zła na cały świat…. tak było mi przykro..
    Ktoś kiedyś powiedział mi, że ciężki los spotyka tych którzy są w stanie to unieść, jak dla mnie żadne pocieszenie.Dziś sama w to nie wierze i czasem muszę się uszczypnąć mam dwie córeczki. To cud za który Bogu dziękuję.

  • Beata

    Odpowiedz

    Niesamowita i wzruszająca historia… gdy zaszłam w ciążę byłam zaskoczona i przerażona, dopiero po nieprzychylnych badaniach prenatalnych niczego bardziej nie pragnęłam jak urodzić zdrowe dziecko. Teraz dziękuję Bogu za nią, za to że jest ze mną. Nie wyobrażam sobie życia bez niej. Życzę powodzenia aby się udało!

  • Julia

    Odpowiedz

    Bardzo chciałabym powiedzieć, że ta historia mnie wzruszyła, że współczuję….nie mogę.
    Porzucić miłość swojego życia, bo nie godzi się na in vitro, znaleźć drugą i wciągnąć w taki koszmar, szpikować się hormonami, lekami, narkozą, tyle zszarpanych nerwów, wylanych łez.
    Czy autorka nie szukała innych rozwiązań, choćby adopcji, takiej zwykłej? Dla mnie to wszystko jest podszyte egoizmem i obsesją

Skomentuj