Bezsens.

10 komentarzy

Zastanawiam się ostatnio nad sensem macierzyństwa. Ile jest w nim pustych słów, podręcznikowych a ile człowieczeństwa – tak naprawdę? Ile jest w nim dziurawych frazesów, powtarzanych przez tabuny matek a ile serca, intuicji i uczucia?

Dzisiaj będzie gorzko. Bo dzisiaj żal wygrał z wiarą w człowieka. Pisanie jest w tym przypadku dla mnie terapią. Ja mówię, Wy czytacie. Jesteście moimi powiernikami. Siadam na kozetce wpisu a Wy notujcie.

Patrzę na Hanię, Nadię i jestem na siebie zła. Chociaż pozornie nie zrobiłam nic złego. Pozornie. Bo znowu się poddaję. Znowu gubię gdzieś sens, chociaż każdego wieczora oklejam kolana plastrami i cieszę się, że tym razem też się podniosłam. Znowu rano  ocieram napuchnięte oczy, naklejając na twarz sztuczny uśmiech. Uśmiech, pod którym wszystko pęka. Czasami tęsknię za tymi dniami rok temu, kiedy nic nie czułam. Żalu, smutku ale też radości i miłości czy strachu. Tak było łatwiej.

Moją głowę ogarnął chaos, który chaosem na kartach tej opowieści pozostanie.

Ale od początku.

Nie lubię czytać forów. Rzadko czytam blogi, staram się nie wchodzić w dyskusje. Przestaję lubić rozmawiać z ludźmi. I ludzi też. Czasami spadnie na mnie niespodziewanie deszcz liter, grad słów, które zabolą. W tych momentach tracę wiarę w człowieka. Tak, znowu.

I teraz pytanie.

Jakim prawem uczymy nasze dzieci szacunku, kiedy sami nie mamy szacunku dla drugiego człowieka? Jakim prawem wymagamy szacunku w stosunku do nas, jeśli sami ich nie szanujemy?

Porównam to trochę do nauk przedmałżeńskich. Ksiądz – człowiek, który nie ma nic wspólnego z rodziną a swoją wiedzę opiera na idealistycznym wyobrażeniu małżeństwa, uczy miłości, szacunku i rozmowy. Z książek. Z tego co usłyszy. A my się wściekamy na tego księdza, który nijak ma się do rodziny i z którego nie możemy brać przykładu. Bo często widzimy go jako klechę pazerną na kasę, wożącą się furą za trzy nerki parafian. Jako ślubującego czystość, z gromadką dzieci pod sutanną i panią życia na zapleczu kościoła.

Tak samo my – rodzice. Każemy dzieciom się dzielić, każemy być miłymi dla ludzi, zwracać uwagę na ich potrzeby. Mają ładnie się wyrażać, szanować człowieka i być wrażliwym na krzywdę. Za złe zachowanie karzemy, rozmawiamy, nakazujemy przeprosić. A ile w nas jest szacunku dla innych? Ile razy zawodzimy najbliższych, w gniewie walimy słowami tak by jak najbardziej skrzywdzić drugą osobę? Ile razy odwracamy się na pięcie, rezygnując z rozwiązania tematu, milcząc przez wiele dni? Ile razy brakuje nam spokojnej rozmowy a zamiast tego wybieramy zamiatanie problemu pod dywan i przechodzenie do wszystkiego na porządku dziennym?

Ile razy opluwamy w internecie drugiego człowieka? Ilu z nas jest cwanych po drugiej stronie ekranu a nie potrafią powiedzieć gorzkich słów wprost? Ile hejtów zostawiamy? Ilu osobom zazdrościmy zamiast cieszyć się ich szczęściem? Bo przecież lepiej zostawić przykry komentarz niż ruszyć dupę i wziąć się do roboty, żeby było nam lepiej. W tych czasach tak łatwo jest brać a tak trudno jest dawać. Wolimy kiedy inni mają gorzej, chwaląc się tym samym swoim szczęściem. Sycimy się nieszczęściem innych ludzi. Żyjemy życiem innych, zamiast skupić się na swoim dobrym samopoczuciu i relacji z bliskimi. Zamiast doceniać wartościowych ludzi wokół siebie.

I wreszcie. Ile razy nie potrafimy powiedzieć „przepraszam”? Nie tylko w stosunku do dzieci a także w stosunku do drugiego człowieka. To jedno, cholernie ważne i cholernie trudne słowo, które może uratować wszystko? Lepiej szukać winy w innych, zamiast w sobie. Jasne – nikt nie lubi przyznawać się do błędu. Ja też chciałabym myśleć, że jestem nieomylna. Ja też chciałabym wierzyć, że jestem święta, najlepsza i jedyna w swoim rodzaju. Ale nie jestem. Jestem choleryczką, drę mordę jak szalona. Za dużo analizuję, za wiele drążę. Ale kiedy wiem, że powinnam – przepraszam. Bo, kurwa, to nie jest dla mnie żadna ujma. Bo silny jest ten, kto potrafi zauważyć swoją słabość a nie ten, kto odwraca się na pięcie lub się poddaje. Życie to nie ring bokserski. Chociaż sportowcy po wszystkim podają sobie rękę. My na do widzenia ojebiemy jeszcze komuś wizerunek wśród bliskich.

Ja w takiej sytuacji zawsze myślę: „Dzisiaj jestem na ciebie wściekła ale jutro będę tęskniła”. Zawsze zastanawiam się, co jeśli zabrakłoby kogoś w moim życiu. Czy wybaczyłabym sobie te gorzkie słowa, tą chwilę słabości, godziny złości i dni milczenia. Życie jest zbyt krótkie i niepewne żeby ryzykować utratę drugiego człowieka. Bez względu czy chodzi o kłótnię, czy o brak wolnego czasu. Zwłaszcza, jeśli coś dla nas znaczy. Ilu z nas pluło sobie w brodę, że: „Niepotrzebnie powiedziałam jej coś przykrego wczoraj bo dzisiaj jej nie ma”. „Mogłam go odwiedzić kiedy zapraszał ale byłam zmęczona po pracy”. Nie zależy mi na tym by wygrać jakieś starcie. Mogę wyciągnąć rękę nawet jeśli coś nie jest moją winą. Bo to jest dla mnie siła. W miłości czy przyjaźni nie ma „ja”. Jesteśmy „my”. W miłości duma dla mnie nie istnieje. Nie można być zbyt dumnym na miłość.

W naszych czasach najłatwiejszym rozwiązaniem jest wyrzucić człowieka do śmietnika. Jeśli nam przeszkadza, jeśli przestajemy się dogadywać, zamiast poszukać pomocy, rezygnujemy z kogoś, kto wcześniej był dla nas ważny. Bierzemy rozwód, zrywamy przyjaźń, przestajemy się odzywać do matki. Przecież to takie proste, prawda? Nie naprawiamy zepsutych zabawek. Wyrzucamy je do kosza.

I tego też uczymy nasze dzieci. Pozbywania się problemów. Po co walczyć, skoro można się poddać?

W naszym domu od dawna nie wyrzuca się zepsutych zabawek. Najpierw ze wszystkich sił staramy się je przywrócić do życia. Nie uznajemy stwierdzenia „Nie da się”. Da się. Jeśli się chce, jeśli się walczy, jeśli się wierzy i jeśli coś jest dla nas ważne – wszystko się da. Tylko w przypadku ludzi, potrzeba dwóch stron. Bo nikt jeszcze Wisły kijem nie zawrócił. A ja czuję ostatnio, jakbym gmerała patyczkiem w Amazonce. Bo nasze dzieci patrzą i kopiują nasze reakcje. Nie można powiedzieć „kochałam Waszego ojca ale zostawiłam bo mnie wkurwiał, bo miałam dość”. Bo one też kiedyś się wkurwią i zostawią. Nie tak to powinno działać. Ludzie to nie zabawki. Nie można wejść w ich życie, niejednokrotnie być ich całym światem a później wywalić. No nie można.

Dalej.

Uczymy dzieci nazywania swoich uczuć i radzenia sobie z nimi. Przecież muszą wiedzieć, jak radzić sobie z gniewem, muszą potrafić określić swoje samopoczucie. I teraz – jak to się ma do naszego „domyśl się”? Jak to się ma do klasycznego jebnięcia fochem? Dlaczego nie możemy powiedzieć otwarcie „Zraniłeś mnie tymi rozrzuconymi skarpetkami” bez usłyszenia „Znowu się przypierdalasz”. Bo jaki jest sens mówienia o swoich uczuciach, jeśli druga osoba się o to obraża? Jaki jest sens mówienia o swoich potrzebach, jeśli druga osoba rzuca „Nie przesadzaj”?

Są sytuacje, w których zarówno dziecku jak i dorosłemu ciężko mówić o swoich problemach, uczuciach czy wątpliwościach. Ostatnią rzeczą, którą chcemy usłyszeć w tym przypadku są pretensje. Bo wystarczająco źle czujemy się z jakąś myślą, żeby być jeszcze za to karanym.

Finalnie i tak kończy się to: „O niczym mi nie mówisz”. „Przestałeś ze mną rozmawiać”. Dziecko zamyka się w sobie bo zna reakcję rodzica. I ja się temu nie dziwię. Ja też wolę milczeć, wolę zostać sama ze swoimi problemami niż dostać jeszcze za to opierdol. Niż ktoś ma się obrazić bo mi jest źle. Rozumiecie paradoks?

Czytałam ostatnio wywiad z panią psycholog. Dotyczył on samobójstw wśród dzieci. Depresji wśród nich. Problemów.

I padło tam stwierdzenie, jakie najczęściej pada po próbie samobójczej dziecka: „Ale przecież nic nie było widać. Zachowywała się całkiem normalnie”.

Nie wyobrażam sobie, żeby moje dziecko zostało samo z problemami. Nie wyobrażam sobie, żeby nie mogło przyjść do mnie i porozmawiać o wszystkim. Z perspektywy matki, nie wybaczyłabym sobie, czułabym, że to JA zawiodłam moje dziecko. Nie otoczenie. Nie rówieśnicy. JA zawiodłam. JA nie widziałam. JA nie rozmawiałam. To MNIE nie było.

Wy też nie wyobrażacie sobie sytuacji, w której Wasze dziecko ma jakiś problem i z nim do Was nie przychodzi, prawda? Bo wierzycie, że będzie mówiło Wam wszystko. Tego je uczymy.

Nie możemy zatem oczekiwać od dzieci: „Tylko nie mów nic mamie”, „To będzie nasza tajemnica”. Nie możemy być źli na drugą połówkę, jeśli pójdzie z problemem do swojej matki. Bo przecież my też chcemy, żeby nasze dzieci przychodziły do nas. Musimy brać odpowiedzialność za swoje słowa. Jeśli tego nie robimy, nie chcemy robić lub udajemy, że nie widzimy problemu – tak rodzą się tragedie.

Jak mam uczyć dzieci wiary w ludzi, kiedy sama w nich przestaję wierzyć? Jak mam uczyć miłości, przyjaźni, empatii i dobra, jeśli tracę sens?

Jestem już zmęczona. Za bardzo wrażliwa na to, co dzieje się wokoło mnie. Być może dlatego, że jako dziecko, kiedy miałam problemy, zamykałam oczy i marzyłam. Żyłam życiem bohaterów książek, wymyślałam dobre historie, zamiast tych złych. A później przyszło prawdziwe życie.

I mnie znokautowało.

10 Komentarzy/e
  • Ania

    Odpowiedz

    Bardzo mocny i wazny tekst…
    Brawo.

  • Anna

    Odpowiedz

    Staram się często sobie powtarzać „traktuj swoje dzieci tak jakbyś sama chciała być traktowana”. One też mają swoje uczucia, potrzeby, myśli, marzenia. Dlaczego łatwiej nam dać klapsa albo nakrzyczec niż usiąść i porozmawiać. Podzielić się z dzieckiem swoim doświadczeniem i wiedzą jak sobie radzić z emocjami. Przecież one też czują się zagubione w swoich myślach. Nie chcę żeby moje dzieci szukały rozwiązania u dr Google myśląc że tata albo mama mnie nie zrozumieją czy wyśmieja,ochrzania, albo co oni mogą wiedzieć. Ale to trzeba pokazać dziecku od początku że nie mają w nas wroga tylko rodzica który wysłucha, ukoi, da poczucie bezpieczeństwa. Ja też miewam wątpliwości czy powinnam być matką, czy mam coś co mogę moim dzieciom przekazać, czy dam radę przygotować je na ten świat. Pewnie jeszcze nie raz coś spier…lę ale jak nie ty i twój mąż/partner to kto? Dasz radę bo tu chodzi o twoje dzieci, kochasz je nad życie i to z miłości jest sens macierzyństwa :)))

  • Małgorzata

    Odpowiedz

    Jak ja to znam… A później w dorosłym życiu człowiek nie umie poradzić sobie z emocjami i zamyka się w sobie. Tak smutne i tak prawdziwe. Kocham cie nieidealna bo jak zawsze w pinkt

  • Agnieszka

    Odpowiedz

    Jak ja Cię rozumiem…. Też się nie nadaję do życia w tych czasach gdzie wszystko się wyrzuca zamiast naprawiać….

  • Marta

    Odpowiedz

    Moja teściowa często mówi do mojej córki tylko nie mówi mamie. To będzie nasza tajemnica….

    • Anka

      O to, to – „tylko nie mów mamie, bo by na nas krzyczała”, po daniu kolejnego batonika, chociaż proszę, żeby Młodej nie przekarmiać słodyczami, bardzo przykre 🙁

  • Justa

    Odpowiedz

    Ja tak bylam wychowana „ryby i dzieci glosu nie maja”, do teraz nie umiem rozmawiac z rodzicami, z mezem staram sie a z dziecmi rozmawiam, lubie i chce z calego sercahukU ich tego nauczyc

  • Karolina

    Odpowiedz

    Chyba trochę tak teraz jest jak piszesz. Przygotowujemy nasze dzieci na rzeczywistość, która jest bardzo różna od powtarzanych frazesów. W tej rzeczywistości coraz mniej jest autorytetów, zdecydowanie szacunku trzeba szukać z lupą, żyjemy w takiej znieczulicy, zaślepieni. Dzieciom opowiadamy standardowe, powtarzalne „slogany” ufając, że może coś się zmieni. Że świat znormalnieje jak dorosną. Czyżby? Narazie nic na to nie wskazuje.

  • Marta

    Odpowiedz

    Niezwykle prawdziwy post. Żałuję, że moi rodzice go nie przeczytali kiedy ja byłam na starcie życia. Bo zderzenie z rzeczywistością było straszne i skutki odczuwam do dziś. Ale dzięki temu wiem już czego nie robić podczas wychowania własnych dzieci.

  • Doris

    Odpowiedz

    Hej nieidealna!A ksiazki bys czasem jakiejs nie napisala?Mozliwe ze powstanie nowy trend w psychologii?
    P.S.Dziekuje za ten wpis.To bardzo wazne co piszesz-oby ja najwiecej madralinskich i mnie madrych to przeczytalo.

Skomentuj