Dziecko zołzy. Czyli o powrotach, sraczkach i uczuciu wyobcowania.

4 komentarze

Po czym poznać, że Hanisława wróciła do żłobka?

Po sześciu tygodniach banicji, po sześciu tygodniach zaciskania zębów i tyłka, bo trzeba zapłacić niani a w porównaniu do kosztów żłobkowych niania boli, bo tu nowe szpilki by się zdały a zapłacić trzeba, bo przed oczami staje sens dzielenia etatu z opiekunką i odliczasz dni do momentu gdy twoja dniówka zostanie w portfelu, po złamanym sercu dziecka bo niania pomachała na pożegnanie ocierając ukradkiem łzę, wcisnęła pod pachę bombonierę trochę daną a trochę nie daną przez Hanię i zniknęła za horyzontem pachnącej chlorem i drugiej jakości płynem do czyszczenia klatki schodowej.

W poniedziałek wstałam skoro świt, czytaj zwlokłam i przeturlałam zwłoki do łazienki. Nie bez przeszkód, trzy drzemki w gratisie. Budzik odliczył mi trzydzieści minut od ustawowego czasu wlepiania się nosem w mężowe plecy i zaciągania się zapachem, którym mam nadzieję zaciągać się jeszcze długie lata, (chociaż za 20 wiosen może to być trochę mniej przyjemne)  i drastycznie wskazał wskazówką konieczność udania się na poranny tuning.

Miło mi poinformować, że z nieukrywaną przyjemnością, zrobiona na cacy, rzęsa pomalowana, twarz przeszpachlowana, polik szurnięty różami, czyli zdolna do współistnienia w społeczeństwie mogłam w końcu zawisnąć nad łożem pierworodnej, cedząc słodko przez zęby „Hania, pobudka!”. Gdy już bestialsko zbudziłam młode, które w przeciwieństwie do mnie zleciało z wyra z uśmiechem za milion dolarów, omijając mnie z lekkością narciarza smagającego slalomowe tyczki bioderkiem i bosą stopą wydała najpiękniejszy dźwięk na świecie, czyli w skrócie pognała do naszej sypialni, drąc się radośnie wniebogłosy „tatoooo!”. Tato trochę poudawał niewzruszony głęboką penetracją półtorarocznego palca w nosie, przy powiece lekko się wzdrygnął, gdy opuszek palca zaczął dobierać się do rogówki.

Trochę mniej zadowolony, z miną również trochę mniej zadowoloną niż popobudkowa mina Hanisławy, z pozycją bliższą mojej imitującej porannego garba niż jej skocznemu potupywaniu, poszurał piętami by wyszykować młodą na drugi pierwszy dzień w żłobku.

Droga dom- żłobek standard. Zapomniałam o niej, wymazałam z pamięci przez ostatnie sześć tygodni. Zatwardzenia na drodze, sraczki, mamy popylające trzydzieści na godzinę do przedszkola z dzieckiem bo uwaga! fotoradar może mieć margines tolerancji, nic to, że margines liczy się w górę. Po wszystkich możliwych odmianach panienek lekkich obyczajów, skrzętnie skrywanych pod wąsem coby Hania nie usłyszała, zmieniłyśmy papucie na żłobkowe, ograniczyłyśmy konieczność zmiany garderoby do ściągnięcia bluzy, bo przecież ostatni raz byłyśmy tutaj gdy na dworze pizgało i gile w locie zamarzały, szybki buziak, miś niespodzianka ukryty w maminej torbie, ukradkowa łza i poooszłaaa!

Nawet się nie obejrzała.

Jak to przy (drugich) pierwszych dniach bywa, sraczka, nerwy i żołądek matki na supeł. Matczyna intuicja podpowiadała mi, że dziecko zapomniało o moim istnieniu i właśnie grzmoci klockiem czyjąś blond głowę, że śpiewa i zdobywa kolejne żłobkowe mistrzostwo w tańcu „Kaczuszki”. Wyobraźnia jednak właśnie zarzynała Hanię podczas drzemki, wyciskała z niej łzy i rozpłaszczała nosem na drzwiach, rysując smutne „mamaaa!” na smutnych usteczkach. Nic z tych rzeczy. Po ogólnej sraczce w pracy, zaciskaniu pośladków ze stresu bo wiadomo, może być psikus, po tonie tabelek skrupulatnie przecyferkowanych w ramach odciągnięcia myśli od żłobkowej psychicznej rzeźni Hanisławy, co średnio zdało egzamin bo trzydzieści tysięcy razy spojrzałam na zegarek w telefonie aż bateria ogłosiła kapitulację, po czym wystawiła mi przyjacielski gest znaczący tyle samo co „wal się”, zasłużenie oddałam się w stronę żłobka, pokonując trasę w czasie zawstydzającym Kubicę. Tyle tylko, że nie rozpieprzyłam się na żadnym drzewie, nie zaliczyłam też rowu.
Pełna obaw co zobaczę, machnęłam na przywitanie kartą magnetyczną oznaczającą, że oto ja matka przybyłam po swoje dziecko i odebrałam chyba nie swoje bo z przyklejonym na paszczęce uśmiechem a przecież miało płakać i turlać się po podłodze w moim kierunku. Dziecko, które nasycone kontaktem z innymi dziećmi i opiekunkami padło mi w ramiona. I to był ten moment, kiedy i ja mogłam nasycić się obecnością Hani, zanim kulturalnie mnie zleje  i wyda okrzyk „tatooo!”.

Drugi pierwszy dzień w żłobku, podobnie jak drugi drugi zaliczam do udanych. Poza faktem, że popołudniami w Hankę wstępuje diabeł wcielony i rozważam delikatnie mówiąc ewakuację przez okno balkonowe, z zamiarem zrobienia sobie krzywdy i wylądowaniem na trzytygodniowym turnusie w szpitalu wojewódzkim.
Zwalam na zęby bo widzę, że coś tam rżną po dziąsłach.

_DSC0373 _DSC0360 _DSC0349

4 Komentarzy/e
  • Lucyna

    Odpowiedz

    Hania jest w państwowym żłobku czy prywatnym? Obyło się bez krzyku i histeri? moja Maja też niedługo idzie już się boję:(

    • matka-nie-idealna

      W państwowym. Nie było problemu ani za pierwszym ani za drugim razem 😉

  • Lucyna

    Odpowiedz

    to super może nie będzie tak źle 🙂 o ile zechcą nas przyjąć w Łodzi ciężko się dostać do państwowego:)

    • Muszka

      Czy ja wiem, czy trudno. Zależy gdzie, nasz Maluch dostał się bez problemu, w środku roku i jesteśmy bardzo zadowoleni 😉

Skomentuj