Historia o jajecznicy.

9 komentarzy

Cholera ostatnio w Hanisławę wstąpiła, dziewczę testuje dzielnie moją cierpliwość. Tonik głosu podskoczył jej kilkakrotnie, decybelami daje po uszach aż miło, domowa operetka. Wie, co może, wie co potrafi i wie, w co uderzyć, by matka zapłonęła w myślach mocną cenzurą. Dodając do tego moje przeziębienie, gdzie włóczę pyskiem po ziemi i ćpam nałogowo polopirynę ES na przemian z tabletkami na gardło, w równaniu wyszło mega wqrwienie. Pan Tata dzielnie znosi moje zmiany nastroju, wstaje rano do dziecia i podrzuca mi go w momencie wyjścia do pracy. Obowiązki opieki przejąć muszę, PT jako pan i władca swojej firmy chorobowego wziąć nie może. Cherlając i plując smarem na odległość, staram się nie prątkować w kierunku Hanki i przetrwać do powrotu ojca.

Cierpliwość wobec Hanki mam iście stoicką, książki można pisać o moim zen. Nie rusza mnie wycie, nie rusza mnie krzyk, nie ruszają mnie fochy. Na wdechu tłumaczę młodej, że jej palce nie wytrzymają trzydziestego grzmotnięcia szufladą, że nie wolno żreć syfów z dywanu a szyba w drzwiach nie wytrzyma kolejnego taranowania przy pomocy pilota. Głucha jestem na gardłowe wywody w aucie, nie rusza mnie histeria spowodowana zabraniem błagającego o litość telefonu. W sklepie udaję, że nie znam piszczącego łysola, chyba, że ktoś posmaruje miodem, że piękne to to albo to to zaczyna żreć pudełko z pastą do butów, za które nie miałam planu zapłacić.

Wszystko zmieniło się dzisiaj, wirus przejął kontrolę nie tylko nad moim skażonym gardłem i zapadniętym cycem, stało się.

Krzyknęłam.

Młoda uważając najwyraźniej, że wypierzenie na całą kuchnię jajecznicy, którą de facto później wydłubywałam jej z uszu, jest świetną zabawą. Jako, że jedną ręką tamowałam falę bakterii a drugą celowałam do japy, zabrakło trzeciej kończyny do trzymania rąk Hanisławy w odległości nie stwarzającej możliwości dla wypierniczenia w powietrze jakże idealnie nadającej się do tego miski z jadłem. Poleciało, zalepiło wszystkie dziury w ścianie i głowie Hanki, spłynęło pięknie po matczynej bluzce i w rezultacie moją cierpliwość wtarło w podeszwę dziecięcego kapcia. Jak huknęłam imieniem pierworodnej, tak się naczynia na suszarce zakołysały. Nim zdążyłam pomyśleć, nim zdążyłam aktywować swoje zen i inne odpowiedzialne za autohamowanie czynniki, zasada o niewyprowadzaniu z równowagi i nieagresji słownej (panny lekkich obyczajów w myślach się nie liczą) się wzięła i spuściła a młoda zatrzęsła brodą i popłynęły łzy.

W tej samej chwili otrzeźwienie chlusnęło mnie po rumieńcach, zegar na ścianie zrobił pauzę a ja jak wryta stałam z jajecznicą wkomoponowaną w grzywkę i gapiłam się na wyjącą Hanisławę.

Krzyknęłam.

Dopadłam zapłakanego dziecka, wytarłam gila z pod pasa i wtuliłam z matczyne piersiątko.

Krzyknęłam. Ja KRZYKNĘŁAM.

W zasadzie krzyk z krzykiem miał niewiele wspólnego, przypominał bardziej odgłos wydobyty z trzewi, a jak wiadomo to głeboko nieco więc i ton głęboki. Zanim utuliłam i Hankowy szok odszedł w zapomnienie minęło kilka chwil, przeprosiłam obcałowując z pożytkiem jajecznicę schomikowaną przez Hankę, obiecałam że newer egejn i przystąpiłam do refleksji.

Z tym newer egejn to nie tak do końca. Wiadomo, dziecko rośnie, coraz więcej potrafi, coraz więcej rozumie. Testować mnie będzie jeszcze nie raz, nie raz wzniesie mnie na wyżyny soczystego „ożeżjapie… i takie tam” i nie raz zażongluje barometrem mojego ciśnienia. Można się wkurzyć, to oczywiste. Trzeba jednak znać granice. Nie uderzyłabym dziecka. A gdybym uderzyła, byłoby to dla mnie porażką wychowawczą. Pewnie życie zweryfikuje moje przekonania a jeśli na dodatek trafi mi się egzemplarz level hard jak matka nieidealna z lat szczenięcych, codziennym rytuałem będzie zwisanie przez kolano. Mam nadzieję, że nigdy do tego nie dojdzie bo już teraz, po tym jak podniosłam głos na Hanisławę, czuję że na jednej mszy za koślawą duszę się nie skończy. Czuję się podle.

Stare przysłowie mówi „nigdy nie mów…” ale jak to w życiu- bywa różnie. Mam szczerą nadzieję, że znajdę w sobie tyle siły, by nie dopuścić już nigdy pieniącej się Hanisławy do łez.

9 Komentarzy/e
  • ~Monia

    Odpowiedz

    Pamiętam jak ja krzyknęłam na swoją córę pierwszy raz… Popalić dała mi niesamowicie wtedy. nie wytrzymałam jak mi prawie z wózka wylazła… Też miałam straszne wyrzuty… Ze 3 dni chyba:) Ale z drugiej strony jestem tylko człowiekiem… Mam prawo się zesłościć i krzyknąć… I Ty też:) Każda Matka!!! No bo w końcu ileż można?? Dzieć też człowiek i niech wie, że Matka ma jakieś granice…
    Kiedyś mi to ktoś ładnie wytłumaczył, że trzeba pokazać dziecku wszystkie swoje „oblicza”:) Nie da się być wiecznie cierpliwą i spokojną bo w konsekwencji człowiek się nerwicy nabawi albo wyładuje na Bogu ducha winnym Tacie.

  • ~Kasia

    Odpowiedz

    Ja bym tego tak nie demonizowała. Rozgrzeszam Cię z miejsca, żebyś zaoszczędziła czasu na tych mszach 😉
    Pokaż mi rodzica, który podczas wychowania dziecka nie zakrzyknął ani razu. To musiałby byś ktoś Święty, a po śmierci od razu w pierwszym rzędzie w skarpetkach do nieba, jak Hania Mostowiak.. Moim zdaniem się nie da.. Oczywiście krzyk rodzica w przypadku dziecka poniżej roku.. daje tyle efektu co daje.. upust tylko rodziców emocji a potem wyrzuty sumienia.. Ale Matka też człowiek.. zwłaszcza niewyspana… chora czy przy okresie.. Krzyk na dziecko nie jest godny pochwały i dobrze temperować swoje emocje, ale gwarantuję, że nie raz jeszcze Ci się to zdarzy.. bo dzieci potrafią… oj potrafią… Ja i tak Ciebie podziwiam, bo z tego co się orientuje Hania jest koło roczku. Ja na moją 7 mies córcię czasem przez zęby cedzę, gdy po raz tysieczny wypluwa porcje kaszki: NIE PLUJ TA KASZKĄ….rozumiesz?! – i po chwili sama sie z siebie smieje.. bo co ona.. zrozumie? nerwy się zdarzają i zdarzać będą.. Człowiek w końcu anemikiem nie jest. Twoim sukcesem jest to, ze się tym przejmujesz i nad tematem pochylasz i nie podchodzisz do tego bezrefleksyjnie. Pozdrawiam 🙂

  • ~POZYTYWKA

    Odpowiedz

    ja tez krzyczę, i uważam to za moją porażkę wychowawczą niestety – tyle, że na mojego już 8 latka krzyki nie działają albo działają tylko tyle, że powodują, iż Młody też zaczyna krzyczeć – Kasia ja myślę, że krzyk zawsze nie tylko na kilkumiesięczniaka, ale też na kilkulatka czy kilkunastolatka to nic innego jak upust własnym emocjom i moment odreagowania i wybuchu tłumionych złości – jesteśmy tylko ludźmi – wiem banalnie to brzmi ale szczerze to ja wolę czasem krzyknąć nić dać w tyłek bo biciu mówię kategorycznie NIE i jestem dumna z tego, że jeszcze nigdy tak mnie nie poniosło aby podnieść rękę na dziecko, czasem strzelam mu pogadankę, że miałam ochotę mu wlać w tyłek, ale z miłości tego nie zrobiłam, mimo, że jestem bardzo zła / jest mi smutno bo zachował się nie właściwie / nie posłuchał ale, że mam zasadę, że jak się kocha to się nie bije to dlatego, go nie uderzyłam – o dziwo na Młodego coś takiego działa lepiej niż jakakolwiek kara, zaraz przychodzi mu refleksja pt ” przepraszam mamusi, dziękuje, że mnie kochasz nawet jak jestem niegrzeczny, poprawię się, obiecuję „

  • ~Mama Pitulka

    Odpowiedz

    mimo iż czytam od dawna, dziś historia o jajecznicy tak bardzo poprawiła mi humor że postanowiłam zostawić po sobie znak.
    Obawiam się, że krzyk prędzej czy później musi się pojawić, rodzić świętym nie jest i czasem nie daje rady 🙂
    Pozdrawiam

  • ~mamaAntosia

    Odpowiedz

    U nas na razie spokój. Dziecię z tych grzecznych, potrafiących się ładnie bawić. A że nie przeszkadza mi, jak dziecko wyciągnie sobie garnek z szafki czy cóś innego, to dziecię szczęśliwsze i grzeczniejsze. Gorzej było gdy wyrosły mu wszystkie cztery jedynki. Tak mnie ciął po cyckach, że kilka razy musiałam „krzyknąć”. Nie dawałam inaczej rady Choć i tak biedniejszy był tata, który miał poobgryzany nawet nabiał z nienacka :D.

  • ~kamila

    Odpowiedz

    Podziwiam za cierpliwość, ja nigdy nie miałam cierpliwości, ucze się jej wciąż, choć nie ukrywam że mój 10msc wyprowadza mnie z równowagi niemal codzinnie… ehh

  • ~usty

    Odpowiedz

    Krzyk jest tylko wyrazem bezradności, więc będziesz nie raz jeszcze krzyczeć. A wyrzuty możesz mieć nie z powodu dziecka, bo po nim to spłynie, ale z powodu swojej porażki.

  • ~Wyrodna

    Odpowiedz

    Powinnam odebrać Ci tytuł. Wogóle nie nadaję się do bycia matką. Nie mam za grosz cierpliwości. Mówili że z własnym dzieckiem jest inaczej, że w cudowny sposób cierpliwość się znajduje. Nieprawda, syn cały dzień się dziś wydziera, nawet kiedy ewidentne się bawi, profilaktycznie nie daje o sobie zapomnieć. A ja, wyrodna matka, marzę żeby choć ma chwilę ktoś go ode mnie zabrał. Tak bardzo zazdroszczę mamom, które cieszą się byciem ze swoimi dziećmi… A jeszcze przede mną wieczór, znów da godzinny koncert przed zaśnięciem.

  • ~Monia

    Odpowiedz

    Moja ma 5,5 miesiąca i od jakiegoś czasu upodobała sobie szczypanie mnie po szyi i podciąganie się na moich włosach(nie ważne jak wysoko je zwiążę i tak wczepi w nie swoje macki)-mimo wielkich starań o zachowanie spokoju z mojej strony,cedzę przez zaciśnięte zęby „Zuzanna to BOOOOOLI” Ostatnio też zdarzyło mi się krzyknąć,jak marudziła i fikała na przewijaku tak że prawie mi spadła,efekt był taki jak u Ciebie-„podkówka” na buzi i wielkie łzy u małej,u mnie wielka skrucha+”mały” bonus w postaci zasikanej koszulki-efekt tulenia dziziola z gołym dupskiem 🙂 Chyba każda z nas ma czasem taką wtopę. Ważne,że nie robimy tak na codziennie.

Skomentuj