Kwarantanna nauczyła mnie macierzyństwa.

0 Komentarzy

Pewnie pukacie się teraz w głowę i pewnie myślicie, że laskę pogięło, bo po 7 latach macierzyństwa, ta w końcu ogarnęła o co chodzi. Generalnie matką uczę się być już od wielu lat, z czego większość nauki polega na próbie nierozbicia psychiki dziecka i wyprowadzeniu go na dobrego człowieka. Niemniej jednak, zawsze miałam jakiś tam swój obraz rodzicielstwa, który na pewno nie wyglądał jak ten obecnie i był bardziej macierzyńską utopią, niż gwoździem wbijanym hasłem: „Mamo”. Dzisiaj czuję się właśnie takim gwoździem, zakorzenionym na dobre w zadaniu, które rozpoczęło się 16.10.2013 roku, wraz z ucałowaniem łysej główki mojego pierwszego dziecka.

Macierzyńska utopia albowiem skończyła się chwilę po tym, jak pewien człowiek w Chinach zjadł zupę z nietoperza, w związku z czym cały świat stanął na głowie. Nie wiem jaki Wy macie obraz rodzicielstwa, ale mój stawia na proporcje. Bycie mamą było zawsze dla mnie bardzo ważne, ale nie najważniejsze. Dobro i bezpieczeństwo dzieci jest dla mnie niesamowicie istotne, ale nie zapominam w tym wszystkim o swoich potrzebach, marzeniach i uczuciach. Zanim mnie zlinczujecie, że: „Kurła, MOPS, proszę przyjechać na bloga, bo Nieidealna powiedziała, że dzieci nie są dla niej najważniejsze”, wyjaśnię tylko, że to balans i równowaga są dla mnie najważniejsze. Umiejętność łączenia życia swojego, z życiem moich dzieci. Bycie indywidualistką w całym tym grajdołku wrzasków, obowiązków i wyrzeczeń. To nie jest tak, że zostawię dzieci i zacznę robić karierę ich kosztem, lub mając do wyboru kogo przejedzie pociąg, rzucę pod koła słabsze ogniwo. Nie. W razie potrzeby, oddam im nerkę, a nawet serce, pójdę siedzieć do więzienia, ukręcę łeb kobrze gołymi rękami, będę spała na ziemi w szpitalu, będę siedziała w szatniach nawet 5 dni w tygodniu, patrząc jak realizują swoje pasje, ale muszę czuć, że moja uwaga jest skupiona także na mnie samej, a moja ważność jest równie istotna, co ważność moich dzieci i mojego męża. Nie chcę stawiać na piedestale ani siebie, ani moich córek, skupiać się na jednym zadaniu i zatracać kompletnie w jednym kierunku. Chcę, żeby moje dzieci widziały szczęśliwą mamę i miały świadomość, że wszystko da się zrobić i wszystko da się połączyć. Nie chciałabym nigdy powiedzieć, czy nawet pomyśleć: „Poświęciłam dla ciebie swoje życie, swoją karierę lub swoje szczęście, a teraz zostałam z niczym”. Nie chciałabym, żeby po mojej głowie brzdękała myśl: „Poświęciłam relacje z córką dla kariery czy własnych korzyści”. Nie chciałabym żeby mój związek rozpadł się z tych samych powodów. To są trzy istotne sfery mojego życia, w których od siedmiu lat próbuję znaleźć równowagę.

Niemniej jednak, dwa miesiące temu zostałam wyrwana ze swojej strefy komfortu i postawiona w cienkim korytarzu życiowych wyborów. Po lewej miałam małżeństwo, po prawej pracę, a na samym środku macierzyństwo. Musicie wiedzieć, że jestem takim pokręconym introwertykiem. Potrzebuję w swoim życiu ludzi, ale równie dobrze potrzebuję ciszy i spokoju. Bywa, że w pokoju pełnym ludzi nie zamyka mi się buzia, a zdarza się, że siedzę cicho, speszona nadmiarem ludzi i przytłoczona nadmiarem bodźców. Generalnie, wolę trzymać się z boku i nie potrzebuję wielu osób w moim życiu – wystarczą jedynie te sprawdzone, w których towarzystwie czuję się swobodnie. Tak samo jest w macierzyństwie. Kocham moje dzieci nieskończenie, uwielbiam spędzać z nimi czas, ale cenię sobie swój komfort i niezależność. W innym wypadku wywala mi bezpieczniki i czuję, że bycie mamą mnie przytłacza. To wygląda jak akumulator z ograniczoną pojemnością. Ładuję się dobrem ze spędzania czasu z dziećmi, jednak kiedy jestem już pełna, muszę się odłączyć, inaczej zaczynam iskrzyć. Wtedy chowam się przed światem w mojej skorupce i udaję, że mnie nie ma.

Do tej pory balans zapewniało mi przedszkole. Kilka godzin, które dzieci spędzały ze swoimi rówieśnikami, pozwalały mi skupić się na pracy i spokoju w sposób, jaki lubię. Zamknięcie przedszkoli sprawiło, że moja organizacja rozpadła się jak słabo sklepiona chatka ze słomy, jednak z biegiem czasu wybudowałam sobie nową – z betonowymi fundamentami i izolacją o podwójnej grubości. Ale nie o organizacji życia dzisiaj będzie, a o macierzyństwie, które niby znałam, ale nie do końca. Kiedy przebywasz z kimś w zamknięciu, przez kilka tygodni, 24 godziny na dobę, dowiadujesz się rzeczy, z których do tej pory nie zdawałaś sobie sprawy.

Na przykład takiej, że dzieci się kłócą.

Kłócą? Ha, ha. One się, za przeproszeniem, napierdalają. I o ile 90% dni jest takich, że się kochają, wspierają, dbają o siebie i bawią się, to podczas tych 10% zastanawiam się, czy moje dzieci odbyły jakiś potajemny kurs boksu. No powiem Wam, że było to dla mnie zaskoczenie, bo gdy nie widziały się pół dnia z racji obowiązków przedszkolnych, to generalnie sztama była w 99%. A najśmieszniejsze jest to, że rozdzielenie tych dwóch kilkulatek można porównać do biegu po polu minowym. Nigdy nie wiem, po której stronie się opowiedzieć, bo wersje wydarzeń zakrawają o scenariusz dobrej telenoweli, lub filmu kryminalnego.

Dzieci jedzą (No kuwa, eureka).

Ło Paaaanie! Toż to ma szesnaście żołądkowa gust można przyrównać do francuskiego pieska. Do tej pory swoją działalność kulinarną ograniczałam jedynie do obiadu i kolacji. Ewentualnie większej ilości posiłków w weekendy. A tutaj śniadanie, drugie śniadanie, przegryzka, zupa, obiad, owocek, płateczki, popcorn, goferki, kolacyjka. Kiedy robię zakupy, naiwnie myślę, że wystarczy na tydzień. Za kolejne trzy dni znowu tak myślę. I tak w kółko.

Łączenie pracy i opieki nad dziećmi to wyższa szkoła jazdy.

To jest trochę taki życiowy Tetris i na końcu okazuje się, że nie wszystko do końca spasowało. Bo praca w domu z dziećmi nie idą niestety w parze. I o ile udało mi się wypracować pewne schematy, to na początku nie było łatwo. Ja do skupienia potrzebuję kompletnej ciszy i skupienia. A jak tu się skupić, kiedy słowo „mamo” pada z częstotliwością pocisków z broni maszynowej i jak tutaj być mamą, kiedy maile czerwienią się z niecierpliwości? Paradoksalnie, dzisiaj w domu pracuje mi się lepiej kiedy są dzieci, a ich nieobecność rozwala mi cały system. Dlaczego tak się dzieje? Kiedy w domu są dziewczynki, muszę od rana spiąć poślady i ogarnąć wszystko dosyć szybko. Do tej pory miałam po prostu zbyt dużo czasu. Po tym, jak odwiozłam je do przedszkola, siadałam z kawą, jadłam śniadanie, przeglądałam Pudelka i Facebooka. Dzisiaj z tyłu głowy mam świadomość, że chcę jak najszybciej ogarnąć robotę, żeby później móc spędzać czas z dziećmi.

Moje dziewczyny to naprawdę świetne babki!

Zaczynam zastanawiać się, ile z Was pisze już wniosek do MOPS… Ale taka jest prawda. W czasach, gdzie każdy biegnie do przodu, jest skupiony na pracy, na codzienności, z czasem przestaje się zauważać szczegóły. Często jesteśmy zmęczeni, mamy swoje sprawy, zajęcia pozalekcyjne i okazuje się, że życie – to właściwe życie – ucieka nam przez palce. Podczas tych dwóch miesięcy poznałam swoje dzieci na wylot. Niby wcześniej też je znałam, ale przy części obowiązków wyręczało mnie przedszkole. Przed zamknięciem placówek bałam się, że nie dam rady i okaże się, że ja w to macierzyństwo tak naprawdę nie potrafię. Tymczasem odnalazłam się na tyle, że… Mogłam puścić moje dzieci do przedszkola, ale stwierdziłam, że potrzymam je w domu do końca maja – co najmniej! W innym wypadku znowu rozwalą mi system i stanę się flegmatyczną pisareczką, która przesypia brak weny, zamiast pisać literki i uczyć się dziecięcych piosenek. Teraz mamy więcej czasu na spędzanie go razem, bo jest mi zwyczajnie szkoda lenić się w pracy, kiedy możemy pojeździć na rowerach, czy wspólnie sadzić kwiaty w ogrodzie.

Moja cierpliwość ma swoje granice. Mniej więcej milimetrowe.

Zaczęło mnie to na tyle martwić, że postanowiłam przepracować to na terapii. Wydarzenia ostatnich lat wyciągnęły ze mnie wiele emocjonalnego dobra, co odbija się na moich dzieciach. Nawet nie sądziłam, że moja skala w głosie zawstydziłaby samą Mariach Carey. To jest ten aspekt, którego w sobie nie lubię i walczę z nim zaciekle. No ale, jak słyszy się „mamusiu” trzysta razy dziennie, a ja sama jestem traktowana jak wyrocznia, bo po co pytać ojca, który jest metr obok, czy pomoże nalać picie, skoro można skoczyć na pięterko do mamy, obudzić ją i poprosić o pomoc.

Mogłabym „siedzieć” w domu z dziećmi.

Nie… Tylko żartowałam.

Jestem w stanie ogarnąć pracę szybciej.

Dosłownie. Szkoda mi czasu na siedzenie pół dnia przy kompie, a dziewczynki nauczyły się, że jeśli dadzą mi popracować, szybciej będę do ich dyspozycji. Nie mam problemu z ogarnięciem pracy, domu i gotowania, chociaż na początku byłam przerażona i bardzo sceptyczna.

Nie wiem czy kwarantanna nauczyła mnie macierzyństwa, ale bez wątpienia pokazała jego inną stronę. Czy coś bym zmieniła w ostatnim czasie? Może kupiłabym więcej wina i melisy.

*Ps. Nie piszcie mi o zupie z nietoperza, o spisku Billa Gatesa czy koncernów farmaceutycznych, o 5G, 17H, 32J, ani innymi teoriami mających zgładzić ludzkość.

0 Komentarzy/e

Skomentuj