Macierzyństwo kiedyś i dziś.

4 komentarze

Ostatnio kilka razy pisałam o tym, że chciałabym wychowywać moje dzieci troszkę inaczej niż ja zostałam wychowana. Inaczej- co nie oznacza, że czuję się źle wychowaną osobą. Jestem co prawda trochę pyskata a jak idę do fryzjera zrobić kolor to mówię „Na zimną sukę poproszę”, na co w odpowiedzi słyszę „Aha, nic nowego”. Czasami bywam wredna, chociaż znajdą się osoby, które powiedzą, że czasami nie bywam. Generalnie miałam twardy tyłek, który zmiękł mi po pierwszym porodzie i od tamtej pory taplam się we łzach macierzyństwa. Choruję na pieluszkowe zapalenie mózgu od trzech i pół roku, drę ryja kiedy trzeba i kiedy nie trzeba też. Mówię dzień dobry i do widzenia chyba, że kogoś nie lubię. Dam sobie rękę, nogę i nerkę wyciąć za tych, którym oddałam już serce.

Wychowywanie dzieci dziś trochę różni się od wychowania dzieci trzydzieści lat wstecz. Każdy z nas lubi rady dawane przez mamę, babcię czy teściową. Rady na zasadzie „ja wychowałam trójkę dzieci, wiem co mówię”. Porównajmy zatem macierzyńskie sposoby naszych matek i nasze.

1. Klapsy.

Dla mnie temat numer jeden. Temat, który poróżnia na forach najlepszych przyjaciół i stoi na pierwszym miejscu w kartotekach MOPS-u.

Ja dostawałam klapsy, Wy prawdopodobnie też dostawaliście klapsy. I wszyscy żyjemy. Nie wydaje mi się, żebym miała mocno zrytą psychikę klapsami bo mało rzeczy w życiu mnie rusza. Rusza mnie cierpienie dzieci i łzy bliskich mi osób. Ruszają mnie też małe króliczki i kotki. Znam jednak takich, którym klapsy zniszczyły życie. Bo z czasem klapsy zamieniły się w regularne manto i pas wiszący w widocznym miejscu.

Kiedyś nie było czasu na rozmowy i rodzicielstwo bliskości. Każdy orał swoje pole, żeby mieć na chleb. Do sklepów ustawiały się kolejki po papier toaletowy a moi rodzice zbierali butelki, żebym miała co jeść. Było miejsce na posłuszeństwo, nikt nie mówił o tym, że klaps to przemoc. Do tej pory toczę boje z PT, który uważa, że jeśli nie ma innego wyjścia, klaps jest dopuszczalny. Dla mnie klaps to wychowawcza porażka. Świadectwo niemocy i rodzicielskiej nieumiejętności. Kiedyś klaps a nawet bicie było normą.

2. Chodziki.

Pamiętam mój- w kolorze khaki. Kiedyś pięknie przydzwoniłam nim w ościeżnicę. To znaczy głową przydzwoniłam, czego efekty widać do dzisiaj. Teraz chodzik to wróg numer jeden. Bo krzywy kręgosłup, bo obciążenie bioderek bo coś tam, coś tam. I mówią to wszyscy Ci, którzy podpierają siedzące dzieci poduszkami, lokują je w krzesełkach do karmienia lub prowadzają za rączki, kiedy nie są na to gotowe. Przy Hance nie używałam chodzika, co najwyżej pchacza. Przy Nadii, z chęcią włożyłabym ją w to ustrojstwo i ze świadomością, że w końcu nie grzmotnie głową w ławę/kafle, poszłabym w spokoju zrobić siku. Nie, nadal tego nie zrobiłam ale korci niemiłosiernie.

3. Dieta.

Ło ho ho. Z opowiadań rodziców pamiętam, że za czasów mojego niemowlęctwa był tylko jeden rodzaj mleka. Nikt nie interesował się, jaki jest jego skład. Jak ktoś nie mógł go zdobyć, dawał dziecku najzwyklejsze krowie mleko lub kaszę manną. Dzisiaj w modzie jest BIO, eko i inne paranoiczne zasady zdrowego żywienia.

Paranoiczne, pomimo, że przy Hance sama się do wszystkiego stosowałam. Kasza manna po pół łyżeczki do mleka od któregoś tam miesiąca, żółtko z jajka byle na czubku widelca, truskawki od 11 miesiąca i tak dalej i tak dalej. Zero cukru, soli, smaku. Do teściów woziłam własne obiady dla Hanisławy, moja mama gotowała osobne posiłki dla nas i dziecka. Aktualnie moje młodsze dziecko je zarówno gotowane przeze mnie obiady, słoiczki jak i czekoladę, podawaną po kryjomu przez siostrę. Do tej pory mama i teściowa niepewnie spoglądają na mnie pytając, czy mogą dać Nadce to, to i to.

Kiedyś cukier wzmacniał kości i krzepił. Swoją drogą- cieszę się, że w moim dzieciństwie było właśnie takie podejście 🙂

4. Pampersy.

Oesu jak ja się cieszę, że ktoś mądry wymyślił pampersy. Nie wyobrażam sobie codziennie wieczorem prać tetrówek tak, jak robił to mój tatuś. Chusteczki nawilżane, pieluchy jednorazowe i automatyczne pralki. Dzięki Ci o wielki twórco pieluchy jednorazowej.

5. Bezpieczeństwo dziecka.

Klucz na szyi- to był lans na moim osiedlu. Stara sznurówka z nieczynnego trampka i klucz, który pasował pewnie do niejednego zamka. Do tego kromka z masłem i cukrem albo śmietaną i solą i przykazanie, żeby być w domu o osiemnastej. Na dwór zaczęłam wychodzić już jako pięciolatka. Moim obowiązkiem było meldowanie się mamie co godzinę-dwie. Przez ten czas mogło wydarzyć się wszystko. Owszem- nie było tylu samochodów co dzisiaj, ludzie nie mieli wypranych mediami umysłów. Nie mówiło się o zagrożeniach, porwaniach, gwałtach a do pana, który częstował cukierkami (bez najmniejszego podtekstu) leciało pół podwórka. Biegałam po dachach, drzewach, i piwnicach. Jeździłam autobusem do koleżanek na drugi koniec miasta a moja mama nigdy nie ingerowała w to, do której koleżanki idę.

Dzisiaj podstawą jest telefon komórkowy. Zagrożenia są wszędzie. W szkole, w sieci, za rogiem domu. Rodzice są bardziej świadomi niebezpieczeństw, coraz częściej się o tym mówi, czyta i pisze. Wątpię bym pozwoliła dziewczynkom na taką swobodę w wieku kilku lat.

6. Czas wolny.

Kontynuując poprzedni punkt, różnił się też sposób spędzania przez nas czasu wolnego. Całe dzieciństwo spędziłam na dworze. Nie ważne czy było gorąco, czy padał deszcz lub śnieg. Siedzenie w domu było dla mnie karą a głosy wołających mnie przez okno koleżanek dodatkowo mnie biczowały. Nawet kiedy dostałam pierwszy komputer, chyba pod koniec podstawówki, wolałam siedzieć na trzepaku z koleżankami. Nie było telefonów. Kiedy ktoś chciał się z Tobą spotkać, używał magicznych słów „Wyjdziesz na dwór?”. Bawiłam się w dom, w zbijanego, chowanego i podchody. Znałam mnóstwo wyliczanek, wymieniałam się karteczkami i grałam w Pokemony. Płaciłam liśćmi w sklepie przy ławce, wyjadałam oranżadkę w proszku palcem i jadłam zupki chińskie na sucho. Piłam oranżadę za pięćdziesiąt groszy i grałam później kapslami. Robiłam pukawkę z szyjki butelki, rzucałam kapiszonami a w kieszeni nosiłam scyzoryk. Lepszego dzieciństwa nie mogłam sobie wymarzyć.

A dzisiejsze dzieciństwo? Chyba nie muszę nic nikomu przedstawiać.

 

4 Komentarzy/e
  • coralic

    Odpowiedz

    Kiedyś mieszkaliśmy na wsiach, na małych osiedlach bez parkingów. Teraz gdy patrzę oczami mojego dziecka na jego podwórko pod blokiem,jest mi żal. Wyjście na pobliski plac zabaw wiąże się z kilkukrotnym przejściem przez ruchliwe ulice i parkingi pełne samochodów. Plac zabaw jest jedynym miejscem na zabawę, bo w granicy kilku kilometrów są tylko betonowe bloki, chodniki i drogi. Nuda

  • Małgorzata

    Odpowiedz

    Proato w sedno. Kiedyś właśnie największą karą ever był szlaban na wyjście z domu, a teraz? Brak dostępu do neta to koniec świata. To samo tyczy się diety. Jadło się wszystko co w ręce wpadło byleby szybciej. Teraz wszystko eco, bio i WHO i mamy co mamy. Otyłe dzieci bez ruchu na powietrzu. Kiedyś były inne czasy, moim zdaniem lepsze bo teraz to istny terror.

  • Anna

    Odpowiedz

    Nasze pokolenie miało prawdziwe dzieciństwo. Nie potrzebowaliśmy masy zabawek,wystarczyło to co się znalazło na podwórku i duża wyobraźnia. Kiedyś osiedla tętniły życiem i śmiechem dzieci, a obecnie wyglądają na opuszczone. Dzisiejsze dzieci nie dość, że mają za dużo na głowie bo rodzice najchętniej zapisali by ich na wszystkie możliwe dodatkowe zajęcia to spędzają czas wolny tylko wirtualnie.

  • Aleksandra

    Odpowiedz

    No ja zazdroszczę, że mama i teściowa pytają, czy mogą dać młodszej „to czy tamto”. Moja teściowa wie lepiej ode mnie, lekarzy, wszystkich innych co „się powinno i trzeba”.

Skomentuj