Mieszkać razem czy nie mieszkać? O to jest pytanie.

6 komentarzy

Zanim PT stał się panem mojego życia, moich myśli i wwiercił się na stałe w aortę, byłam w dosyć długim związku. Jako, że rzecz działa się za gówniarza, wiadomo siano w głowie, matura na karku i powiew wiosny- stało się, popełniłam swoją pierwszą miłość. Były wzloty i upadki, generalnie przez większość czasu zasuwałam kilka centymetrów nad ziemią, zatapiając się w swojej i naszej miłości, pisałam happy end zakończony bajkowym „I żyli długo i szczęśliwie…”.

Bajka skończyła się jakieś 4 lata od poznania, kiedy naiwni odebraliśmy klucze do naszego 'własnego’, mocno przepłaconego wynajmowanego M1. Pierwszą porażką był metraż bo na 27 metrach kwadratowych nietrudno o mord w afekcie. Umówmy się- jeden pokój, kibel i kuchnia nie sprzyjają budowaniu więzi, gdy okazuje się, że luby/luba mianowany przez nas tytułem Boga/Bogini również mlaska, pierdzi, beka i oddaje się innym czynnościom fizjologicznym, dwuznacznie interpretującym motylki w brzuchu.
Wychodzisz z kibla i nagle potykasz się o jej smukłe nogi mające początek na drugim końcu pokoju. Chcesz w spokoju zakuć do egzaminu i musisz iść na kompromis z reprezentacją Polski łupiącą arcyważny mecz, przegrywający priorytetem z twoją szmatą z ekonomii. Poza tym nagle okazuje się że, przetarty do granic przyzwoitości dres wiszący worem pod poziomem jędrnego tyłka nie jest wcale reprezentatywny, brak makijażu skutkuje psychoterapią partnera a poranny chuch skutecznie grzebie jakąkolwiek namiętność. Po kilku tygodniach  lub miesiącach człowiek zaczyna cichaczem rozkminiać jak tu dać dyla z chałupy żeby pobyć chociaż przez chwilę w towarzystwie ulubionej muzyki, nie zmąconej gderliwym „ścisz to!” i móc oderwać się od permanentnej obecności oddechu rysującego się na własnym karku. Bycie ciągle razem na 27 metrach kwadratowych bez możliwości walnięcia drzwiami w następstwie focha zaczyna przytłaczać. Nieważne jak bardzo zakochani byliśmy, życie nas złoiło tym egzaminem i pokazało, że to jednak nie to, że pora pójść w drugą stronę. Po niespełna roku wspólnego koczowania na bezlitosnym metrażu weryfikującym miłość, uczucie namiętnie się zakończyło, wystawiając obojgu walizki za drzwi.

I tu pojawia się pytanie: Co z tym wspólnym mieszkaniem?

Później nastała era PT. Pomimo wielu sprzeciwów, pomimo wielu krzyżyków kładzionych na dzień dobry na naszym związku, robiliśmy swoje, pozdrawiając życzliwych gestem Kozakiewicza. Prawie od samego początku prowadziliśmy objazdowy tryb życia, po to by umowę o wynajem mojego mieszkania rozwiązać po pięciu miesiącach zapełniania dwóch lodówek. Wiedzieliśmy w co się pakujemy i nic nie było dla nas niespodzianką, może poza faktem, że on nie lubi szorować tronu, ja niechętnie kursuję z worem w łapie do osiedlowego kontenera.

Dobrze jest ustalić wspólne granice. Metraż większy niż 27 metrów pozwala na na zachowanie odrobiny intymności i prywatności. Umożliwia samotne oddanie się posiedzeniu na tronie i zakuwanie w warunkach minimalizujących oblanie egzaminu, poprzez przeniesienie się z zabawkami do innego dostępnego pomieszczenia i podjęcie próby skupienia myśli na rzeczach mniej przyjemnych niż uciechy cielesne.

W każdym związku bywają zgrzyty, zwłaszcza wtedy gdy trzeba nagle podzielić się kawalerskim miejscem w szafie a półka w łazience zapełnia się różowymi Willkinsonami i tamponami. Oboje z Panem Tatą na szczęście mamy luźne podejście do pojęcia bałaganu, ja scedowałam na mężczyznę ogarnianie kuchennego syfu, PT dzielnie omija łazienkowego CIF-a w zestawie z brudną wanną.

Ważne jest szanowanie swojej przestrzeni. Jeśli on chce czasami podrzeć mordę podczas meczu przed telewizorem- nie zabraniaj mu. W pojęciu miłośnika kanapowego sportu, każdy mecz jest ważny, bez znaczenia czy to liga światowa czy wiejski klub haratania w gałę. Ty również masz prawo zryczeć się na peruwiańskiej Modzie na Sukces, odcinek 874624. Każdy z nas ma swoje dziwactwa, jak na przykład oralne czyszczenie grejpfruta przez PT (klik) lub moja niezrozumiała miłość do dwóch szczurów, z czego jeden jest rasy husky a drugi jest wielkości małego psa zaczepno-uciekającego.

Ważne jest też by po pewnym czasie nie kłaść laski na domowym wizerunku. Nawet w dni gdy przyrastamy tyłkami do kanapy bez zamiaru opuszczania salonu przez cały dzień, jestem w pełnym rynsztunku na twarzy, starając się oszczędzić PT traumy związanej z koniecznością oglądania mnie przed obróbką.

Czasami okazuje się, że księżniczka jest księżniczką dopiero po dokonaniu porannych czynności naprawczych i koniecznie po PMS-ie. Czasami okazuje się, że książęcym czynnościom fizjologicznym bliżej do obory niż fiołków. Czasami okazuje się, że nie możemy znieść swojej długotrwałej obecności, bałagan ciska soczyste larwy na nasze książęce usta a w związku zwyczajnie coś nie styka. Nie możemy się dogadać, a jeśli już to w naszej partnerskiej dyskusji biorą udział dwa piętra powyżej nas. Nagle okazuje się, że pojęcie kompromisu przybiera postać jedynej słusznej racji.
Warto więc moim zdaniem wypróbować swoje możliwości na wspólnym gruncie, zwłaszcza jeśli w planie jest popełnienie małżeństwa. Warto wynająć nawet te 27 metrów kwadratowych zanim upleciemy sobie wspólny stryczek w postaci hipoteki na własne M. Warto zweryfikować nasze różowe okulary i zobaczyć ukochaną/ukochanego takim, jakim jest na co dzień.

6 Komentarzy/e
  • panna franka

    Odpowiedz

    Zgadzam się z Tobą w pełni. Moja mądra Mama zwykła mawiać, że miłość to trochę za mało żeby ze sobą żyć i osobiście uważam, że wspólna łazienka świetnie to weryfikuje.

  • Facet

    Odpowiedz

    Dlatego przy plecieniu tego stryczka munimum to 2 pokoje i minimum jedne drzwi do nich ażeby było czym trzaskać w czasach konkubinatu i gdzie dzieciaka uśpić jak już panna zaskoczy.

  • piott

    Odpowiedz

    A ja mam 200 metrowy dom, a i tak prawie non stop jesteśmy raze. Nie koloryzujemy codzienności. Ja pierdz, on też – całe szczęście, to oznacza, że wszystko ok z naszymi układami. Nie upajamy się tym, jak się zdarzy, to nic co nasze nieczęsto nam obce. Nic nie udajemy. To jest miłość.

  • Siaritka

    Odpowiedz

    Ojej…to co piszesz fatalnie świadczy o waszym związku. Związek oparty na prawdziwej miłości to całkowita akceptacja siebie. Oczywiście trzeba dbać i o związek i o siebie, ale niepokazywanie się mężowi sote, to już przesada, po pierwsze wyraz jakiś kompleksów i lęków, a po drugie straszna głupota, później facet przeżywa szok przy porodzie i zmywa się przy pierwszej poważniejszej chorobie, a już napewno kiedy ukochaną nadgryzie ząb czasu 😀
    Jestem z tych dbający dbających o siebie, generalnie zawsze jestem „zrobiona ” po porodzie jeszcze w szpitalu malowałam paznokcie, wychodziłam w pełnym make up-ie, raczej nie mam okazji na nicnierobienie w domu, ale jak się zdarza, to nie robię makijażu żeby (?) ukryć coś przed mężem…Nie muszę. To jedyna oprócz moich rodziców osoba przy której nie muszę nic udawać.

    • matka-nie-idealna

      Skoro wyciągasz takie wnioski po kilku zdaniach, chyba minęłaś się z powołaniem psychologa 🙂 Po drugie, miałam ważniejsze rzeczy na głowie w szpitalu niż paznokcie i makijaż, po trzecie ja generalnie nie zawsze jestem zrobiona, może dlatego, że nie muszę i podobam się mojemu mężczyźnie w każdej sytuacji. A po czwarte, bierzemy filtr na to co czytamy bo post jest pisany żartem i z sarkazmem, nie wszystko jest z życia wzięte, stąd też cześć jest pisana w drugiej osobie. 🙂

    • panna franka

      Ale Ty jesteś fajna. Zazdroszczę.

Skomentuj