Moje ambicje i marzenia są moje, a nie mojego dziecka.

1 Komentarz

Jednym z wielu moich macierzyńskich marzeń była wspólna rodzinna pasja. Marzyłam o wycieczkach rowerowych, wspólnych podróżach albo czymś, na co z utęsknieniem będziemy czekać przez cały rok.

Hanka pierwszy raz stanęła na deskach w wieku 4 lat. Nie będę ukrywała – to złote dziecko. Wszystko czego dotyka zamienia się w pasję, najulubieńszą ze wszystkich. I chociaż czasami rzygam ze zmęczenia, namawiam na legalne wagary, ona od 4 lat nie opuściła z własnej woli żadnego treningu akrobatyki, baletu czy jazdy konnej. 

Pamiętam, jak trzymałam ją za mikro rączki pilnując, żeby nie poplątały jej się nogi w najsłodszych deseczkach, jakie widziałam w życiu i ryczałam wewnątrz siebie ze szczęścia, że oto za chwilę ziści się owoc mojego wyobrażenia o idealnej rodzinie. Stałam na stoku, wycierałam gile rękawicą narciarską i byłam świetną pożywką dla dyskretnie stukających się wskazującym palcem w skorupę kasku narciarzy. Chwilę później, może dwie jazdy, szusowałyśmy razem po stokach, tarzałyśmy się w śniegu i piłyśmy gorącą czekoladę w górskich knajpkach.

Jeśli miałabym opisać mój stosunek do zimowych sportów, to z dwojga złego, wolałabym usiąść dupą na rozżarzonych węglach, niż wyściubić nos spod ciepłej kołdry. Umówmy się – z zimą nie lubię się tak bardzo, że na samą myśl o jej początku otwieram wino. Bynajmniej nie by świętować. 

10 lat temu Starszy po raz pierwszy zabrał mnie na narty. Zgodziłam się tylko dlatego, że byłam zakochana, a jak wiadomo, z miłości człowiek robi różne głupie rzeczy. I tak zostałam z tymi deskami na nogach przez kolejną dekadę, z niecierpliwością czekając na pierwszy puch.

Nadia to kompletne przeciwieństwo Hanki. To dziecko, którego Mount Everestem hardcorowych zachowań jest odgięcie głowy w kąpieli. Ona stosunek do sportu ma taki jak ja, z tym, że nie może pić jeszcze wina. Na pierwszą poważną jazdę z instruktorem zabrałam ją sama. Władowałam cały sprzęt do auta i ruszyłam pełna entuzjazmu ku dopełnieniu, które okazało się raczej drogą na kolanach po żużlu, niż zwykłą formalnością. 

Bo oto – Nadii się nie spodobało.

Na dzień dobry została wciągnięta orczykiem na wysoką górę, z której kazano jej zjechać. Jechała co prawda, nawet całkiem dobrze. Ale po godzinie z instruktorką stwierdziła, że ona ma dość i w tej chwili chce wracać do domu.

Stałam na środku stoku, z karnetem w dłoni, a panika zalewała mi umysł. Jak to – moje marzenie ma się nie spełnić? Szukałam najbardziej pedagogicznego podejścia, frustracja rosła, a moje dziecko krzyczało, że ona nie chce. Narty nie są dla niej.

-Dobra stara, na początek uspokój się. – Rozbrzmiał głos w mojej głowie. – Zapamiętaj tylko, że to jest twoje marzenie, nie twojego dziecka. Nie będzie jeździła na nartach i co? Świat się nie zawali. Najwyżej będziecie szusować we trójkę. Swoim zachowaniem możesz ją tylko zniechęcić. Pamiętasz jak mama zmuszała cię do zajęć, na które wcale nie miałaś ochoty? Jak się wtedy czułaś? – Głos w mojej głowie dawał mi moralny wykład, a ja kuliłam ogon macierzyństwa, godząc się z wewnętrzną porażką. Moją, nie Nadii. Ona spróbowała. Pomimo strachu, pomimo niechęci do zimna i wilgoci. Zrobiła wszystko co mogła, czego od niej oczekiwano. A teraz pora powiedzieć adios!

Usiadłam na śniegu, naprzeciwko córki, która siłą próbowała pozbyć się nart z ciężkich butów. 

-Hej Nadia, rozumiem to. Nie lubisz nart i ja to szanuję. Nie każdy musi je lubić. Może zatem zjemy po czekoladowym batonie, odpoczniesz chwilę, a potem wjedziemy jeden, jedyny raz do góry i tylko pokażesz mi, czego się nauczyłaś? Wiesz, spoza tej siatki nic nie widać.
-Nie! – Krzyknęła jeszcze głośniej, po czym sięgnęła po batona. – Wracamy do domu.
-Okej. 

Mijały minuty, czekolada powoli docierała tam, gdzie endorfiny złożyły broń i poddały się kapitulacji.
-Ale wjedziesz na górę ze mną? – Padło z umorusanych, pięcioletnich ust.
-Pewnie, że wjadę. I będę cały czas obok.
-Tylko raz?
-Tylko raz.
-A pokażesz mi jak mam jechać?
-Jedź tak jak potrafisz i jak chcesz. To ma być świetna zabawa. Nauka już była.

I wjechałyśmy. A później drugi. I piąty. Po trzech godzinach znowu płakała. Tym razem, że nie chce zejść ze stoku. 

Całą drogę powtarzałam jej, jaka jestem dumna. Uczucie sprzed czterech lat, kiedy wyłam na stoku wróciło z siłą o stokroć większą. Frunęłam nad własnym górskim pasmem rodzicielskiego sukcesu, gratulując sobie samej, że odpuściłam w odpowiednim momencie. Chociaż doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że to batonik uratował mi tyłek.

Dwa tygodnie później szusowałyśmy po stokach pięć razy większych niż ten, który był pierwszy. Za każdym razem robiąc sobie w połowie jazd przerwę na batona, który stał się naszą tradycją. Pokonywałyśmy małe i te całkiem spore kryzysy, które pojawiały się w wielu momentach. Za każdym razem mój wewnętrzny głos mówił: „Ziomek, ona jest taka jak ty. Jak poczułabyś się na jej miejscu? Jak chciałabyś, żeby najbliższa ci osoba zareagowała?”. Hamowałam moją ambicję w odpowiednim momencie. Postawiłam na małe kroczki, zamiast wielkich susów. Nie porównywałam Nadii do Hanki, nie oczekiwałam. Postawiłam na zabawę i byłam gotowa przerwać ją wtedy, kiedy zechce tego 6 – latka. Powoli i z rozwagą lepiłam tą stwardniałą glinę, delikatnie ogrzewając ją w dłoniach. A już przy trzeciej jeździe moje dziecko zapytało:

-Będę mogła pojechać na obóz narciarski?

*Partnerem naszych zimowych wyjazdów jest Thule, które zadbało o nasze miejsce w bagażniku i bezpieczne przewiezienie sportowego sprzętu.
1 Komentarzy/e

Skomentuj