Paradoks mojego małżeństwa polega na tym, że kiedy mi już minął etap Nicka Cartera na białym koniu, przywiązującego pojazd do ławki pod klatką, w imię zazdrosnych języków koleżanek, spuszczanych przez okno z trzeciego piętra, zapragnęłam mieć faceta buntownika. Jeśli nie wiecie, o co chodzi z tym Nickiem, zajrzyjcie na Instagramowe zdjęcie pod tekstem.
I nie sam ten fakt jest paradoksem a to, że życie zatacza koło, trochę tylko podrasowawszy uprzednio nasze wyobrażenia. Czasami trzeba trochę więcej czasu i parę myśli wymówionych na głos, żeby to zrozumieć. Ale o tym dowiecie się w dalszej części wpisu.
Mój buntownik miał być zlepkiem tatuaży i zapachu tytoniu skręcanego na kolanie. I ja przy tym James Dean’ie topiłabym się jak masełko w upalne dni. To znaczy – on tylko by na mnie spojrzał, a ja oddałabym mu ostatniego misia z paczki żelek, zrobiłabym wszystko pod wpływem hipnotycznego wzroku, otoczonego firaną czarnych rzęs. I tak byśmy sobie trwali w tym naszym buncie, na skraju niezrozumianego świata, z miłością szaloną niczym jazda na hulajnodze bez kasku i ochraniaczy.
Chwilę później mi przeszło i postanowiłam sobie znaleźć normalnego męża. To znaczy, męża wcale nie szukałam, to on rozbił na mojej życiowej drodze obóz i wbił w moje serce chorągiewkę zwycięzcy. Chociaż był totalnym przeciwieństwem Dean’a, coś urzekło mnie w nim na tyle, by w swojej wynajmowanej kawalerce upchnąć jego szczoteczkę do zębów. Tym czymś były żelki, którymi handlował.
I tak już od niemalże ośmiu lat żyjemy sobie w tej dziwnej kooperacji, w tym – zaraz pyknie mi sześć lat zamążpójścia i to jest wiadomość dziwna o tyle, że przez te wszystkie lata pożycia partnersko – małżeńskiego, obyło się bez ofiar.
Co prawda przybyły nam dwa psy, dwa koty, trzy szczury, pięć rybek i dwójka dzieci (ale one są w mniejszości). Niestety większość jest już za tęczowym mostem (latający potworze spaghetti świeć nad ich duszą). A historia posiadanych przez nas zwierząt godna jest wspomnienia, gdyż mój mąż jest zagorzałym przeciwnikiem posiadania zwierząt w domu. I w ten oto sposób codziennie zasypia z kotem w łóżku i psem zaraz obok. Gdyby chciał, oddałby psu ostatni kęs kotleta. Jak dotąd, jeszcze mu się nie zdarzyło, żeby chciał.
Chciałabym stwierdzić, że to jest wystarczający dowód miłości, jednakże jeszcze większym jest ten, że każdego wieczora hamuje wewnętrzną dozę inwektyw posyłanych w moją stronę, kiedy moje zimne stopy parkują między jego łydkami.
Często powtarza, że jestem piękna, nawet kiedy chodzę w domu bez szpachli i w rozciągniętym dresie. I chyba nie ma to związku z faktem, że wieczorem jest arcyważny mecz piłki nożnej jakiejś nigeryjskiej drużyny, gdzie na trybunach gazele żują trawę, a w tle Rafiki prezentuje światu nowego władcę Lwiej Ziemi.
Gdybym miała jeszcze wymienić jakieś zalety tego mojego nie-Jamesa, to byłoby bez wątpienia poczucie humoru. Gościu ma takie przebłyski riposty, że jeśli byłabym producentem nocników albo papieru toaletowego, to nazwałabym je jego imieniem. Czujecie to?
Papier toaletowy Grześ. Zawsze kiedy się posikasz.
Po latach marzeń o buntowniku, dostałam spokojnego i zrównoważonego Grześka. Moją przystań, do której zawsze mogę dobić w czasie sztormu. Niestety sporo czasu zajęło mi zrozumienie, że to spokojna przystań, to poczucie bezpieczeństwa jest ważniejsze niż jazda na motocyklu, czy jazda w życiu. I dzisiaj na myśl, że ktoś trzyma linę do tej mojej zdezelowanej łódki, zwyczajnie się uśmiecham. Jeśli miałabym określić, co czuję kiedy myślę o nim, powiedziałabym, że się uśmiecham.
Nigdy mnie nie zawiódł, chociaż czasami nadaję w niezrozumiałym dla niego języku. Zawsze kalkuluje na chłodno. I jest najmądrzejszym, najbardziej kochającym i empatycznym facetem, jakiego poznałam w życiu. Ma serce z pluszu, chociaż scenariusz, który kiedyś sobie napisał, określa go jako niedostępnego i zimnego. I ja ten plusz miętoszę jak tylko mogę, bo wiem, że pogada pod nosem, ale chwilę później przychyli nieba, złapie za rękę.
Wracając do paradoksu z początku wpisu, u teściów na komodzie stoi zbiór wspomnień, wywołanych na papierze fotograficznym. I jest tam takie jedno drzewko, którego listki zastępują zdjęcia całego rodu. W sumie – sześć listków zdobi drzewko, co jest dla mnie niezrozumiałe bo ja po drugim dziecku czuję, że potrzebuję rocznego sanatorium bez możliwości odwiedzin, a co dopiero czwórka, jak w przypadku teściowej. Trzeba tu przyznać, że ja teściową niezwykle szanuję bo czterdzieści lat temu dzieci wychowywało się bez tabletów a w telewizji był jeden program. W każdym razie, wśród tych srebrnych listków, świeci się śliczna buźka mojego męża. Obcięte od garnka włosy, z wydzielonym po środku przedziałkiem.
Dwadzieścia lat później – mam swojego Nicka Cartera.
2 Komentarzy/e
Basia
Już to tyle razy pisałam ale napiszę po raz kolejny JESTEŚ GENIALNA ? Twój sposób pisania i przekazywania tego, co chcesz, aby inni wiedzieli, jest jak dla mnie rewelacyjny i nawet jak jest mega wytyrana i nie mam najmniejszej ochoty na czytanie jakichkolwiek wpisów, to Twoje i tak zawsze czytam. Bo wiem, że warto ?
Pozdrawiam Cie serdecznie ?
Iwona
Wybacz, Natalio. Zburzę Twój świat 🙂 Dla mnie Twój Grzesiek jest podobny do Josh’a Hartnetta. 🙂