Nie będę się zajeżdżać w imię macierzyństwa.

5 komentarzy

Przyznam szczerze, że przez wiele lat mojego macierzyństwa byłam po tej stronie, w której bycie rodzicem stało na podium moich potrzeb życiowych. Mamą byłam 24 godziny na dobę. Miałam w tyłku fakt, czy zjem, czy się wykąpię, czy pomaluję facjatę. Ważniejsze niż pójście do toalety był czysty tyłek Hanki, jej pełny brzuch i godziny animacji dziecięcych. Później urodziła się Nadia i ktoś mi strzelił w pysk poziomem zaawansowania macierzyństwa. Dosłownie – życie rozłożyło mnie na glebie prawym sierpowym.

Kilka miesięcy później okazało się, że ilość obowiązków, niespełnione ambicje i fakt, że na podwójne macierzyństwo byłam najprawdopodobniej zwyczajnie niegotowa, doprowadziły mnie do solidnej depresji.

I to właśnie depresja, praca z psychologiem i regularne wizyty u psychiatry były punktem zwrotnym, które utwierdziły mnie w przekonaniu, że jeśli nie skupię się na sobie, za kilka – kilkanaście lat stanę się zgorzkniałą i niedowartościowaną babą, która zarówno sobie jak i swoim dzieciom zgotuje jęczący los: „Ja się tak dla ciebie poświęciłam, a ty tak mi się odpłacasz?”. Bo tak naprawdę, nikt poświęcać się nam nie każe!

To prawda, że na początku bywa ciężko. Ktoś stawia nas na środku ruchliwej ulicy, w zupełnie innym kraju, bez znajomości języka, a naszym zadaniem jest odnalezienie właściwej drogi. Zanim nam się to uda, dziesiątki razy błądzimy, gubimy się, mamy ochotę płakać z bezsilności lub ze strachu, potykamy się o kamienie, skręcamy w złą stronę. Ale z czasem uczymy się obcego języka małego człowieka, który chwilę temu leżał na naszej piersi, a dzisiaj pyskuje jak równy nam. I chociaż do celu nadal jest zajebiście daleko, już mniej więcej ogarniamy, w którą stronę się poruszać, których uliczek unikać i gdzie można robić przystanki, żeby na moment odpocząć. I chociaż nikt nie dał nam mapy, w miarę ogarniamy rolę życiowego przewodnika.

Niestety, wielokrotnie kobiety zapominają, że przed tym jak zostały matkami, były żonami, partnerkami, koleżankami, pracownicami, córkami, podróżniczkami, pasjonatkami. Ja moje macierzyństwo przyjęłam jako coś oczywistego, chociaż przyznam szczerze, że nie do końca się w nim odnalazłam. Owszem, kocham moje dzieci najmocniej na świecie, jednak nie czuję, żeby bycie mamą było moim spełnieniem.

Zawsze w tej roli czegoś mi brakowało. Kiedy po wyczerpującym dniu kładłam dziecko, a później dzieci do łóżek czułam, że czegoś mi w życiu brakuje. Chociaż miałam piękny dom, fajnego męża i cudowne dzieci, odpalałam na tarasie papierosa i zastanawiałam się: „A gdzie w tym wszystkim jestem ja?”. Ten moment, ten jeden papieros był chwilą, kiedy bywałam ze sobą sam na sam.

W pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że te małe dzieci, którym poświęcam całą swoją uwagę i uważność, za moment pójdą swoją drogą, a moja podróż się zakończy. Dotrę do celu, który wyznaczyłam sobie 16.10.2013 roku i spostrzegę, że dalej już nic nie ma. Że moment, w którym zapomniałam o sobie, wcale nie będzie początkiem czegoś nowego, a jedynie przykrą kropką podsumowującą moją wartość.

Problem w tym, że ja nie chcę by moja wartość była określana przez pryzmat ludzi, których wypuszczę w świat. Ja w życiu chcę być kimś. Nadal być żoną, przyjaciółką, pracownicą i matką. Z tym, że matką chcę być TEŻ, a nie przede wszystkim.

Mam swoje plany i marzenia. Mam pracę, którą kocham całym sercem i dla której niejednokrotnie poświęcam czas z rodziną. Wyjeżdżam bez dzieci na wakacje, na drugi koniec świata. Wychodzę na imprezy, chociaż mogłabym oglądać piąty raz Harrego Pottera, pod kocem w domu. Chowam batoniki do kieszeni, żeby nie musieć z nikim się dzielić. Daję dzieciom telefon, żeby mieć chwilę wolnego. Wysyłam je do babci, żeby móc pobyć z mężem sam na sam, lub po prostu ulepić sto pierogów ruskich. Mówię otwarcie, że w tym momencie nie mam ochoty bawić się z żadną kilkulatką, a na obiad są kopytka ze sklepu, z sosem z torebki. Kiedy idę na plac zabaw, czytam książkę, scrolluję Fejsa lub słucham audiobooków, zamiast huśtać się na huśtawce i biegać za córkami. I w nosie mam ciężkie spojrzenia ludzi, którzy totalnie nie zdają sobie sprawy z tego, że chwilę wcześniej ulepiłam z plasteliny trzydzieści ludzików, skakałam na trampolinie przez pół godziny i robiłam ogrodowym ślimakom domek. Kiedy nachodzą mnie wyrzuty sumienia, przypominam sobie godziny przesiedziane w szatniach, na akrobatykach i basenach. Wracam pamięcią do wagarów, które przynajmniej raz na dwa tygodnie robię dzieciakom, żeby naładować macierzyńskie akumulatory, po czym odesłać znowu Hankę czy Nadię do przedszkola. Przypominam sobie dziesiątki wyrzuconych parówek, kotletów i kilogramy surówek, które przegrały konkurencję z fast foodem.

I wcale nie czuję się źle z faktem, że robię coś dla siebie. Najzwyczajniej w świecie, potrzebuję pobyć czasami tylko ze sobą. Potrzebuję kawy z niedzieciatą koleżanką, czy pijackiego wyjazdu, daleko w góry. Potrzebuję zamknąć oczy, bez poczucia, że powinnam czuwać. Potrzebuję skupić się na pracy, zrobić nowe plany, zaznaczyć swoje istnienie nie tylko z perspektywy macierzyństwa. Potrzebuję zrobić plany zupełnie nieuwzględniające moje dzieci, w ich realizacji.

Czasami mi się nie chce, nie mam ochoty. Czasami jestem zmęczona, sfrustrowana czy zła. Zdarzają się chwilę, że mam ochotę wystrzelić całe towarzystwo na orbitę, jak najdalej ode mnie. Bywa, że wolę poczytać książkę, niż zajmować się dziećmi. Są momenty, kiedy muszę położyć się na chwilę i ceduję opiekę na Grześka. Bywają chwile, kiedy tego dnia nic nie muszę, jednak puszczam dzieci do przedszkola, żeby dalej nic nie musieć. Są dni, kiedy pakuję mandżur i wyjeżdżam byle dalej – naładować akumulatory. Zdarza się, że Grzesiek mówi „Ja się nimi zajmę a ty spełniaj swoje marzenia”. Że dzwoni babcia z propozycją, żebym przywiozła dzieci i zajęła się swoimi sprawami. Bez względu na to, czy jest to praca, sprzątanie domu, czy wyjście na kawę z koleżanką.

To jest mój czas. Nie jutro. Dzisiaj.

To się nazywa równowaga.


Photo by Paige Cody on Unsplash
5 Komentarzy/e
  • Monika B

    Odpowiedz

    Też bym tak chciała ale niestety babcie mają w dup*e swoje wnuczki a mąż albo w pracy albo na budowie i że wszystkim zostałam sama całkiem sama. Mam dość swojego życia i widzę że z dnia na dzień nie ma wogole sensu nic. Ja porostu nie daje sobie rady. Mam dość porostu dość. Na mojej głowie jest dwujka dzieci dom ( pranie sprzątanie gotowanie prasowanie i zaspakajanie męża bez mojej przyjemności)

  • Kate

    Odpowiedz

    Uff… Jak dobrze , że tutaj trafiłam. Zupełny przypadek. Już myślałam, że jestem jedną matka, która wysyła dziecko do babci, żeby pobyć sama. Żeby wreszcie nie słyszeć :” mamo, głodna jestem, mamo pobaw się ze mną, mamoooo!!!”. Cisza i spokój… Miałam nawet już obawy, że na matkę widicznie się nie nadaje;)

    • Nela

      Porozmawiaj z mężem. Może on sobie nie zdaje z tego sprawy? Skoro robisz wszystko sama, to myśli, że jest ok. Byłam w identycznej sytuacji jeszcze pół roku temu. I poszłam na terapię, okazało się, że da się wszystko, tylko trzeba rozmawiać i dzielić obowiązki. Nie słuchać, że on nie moze. On zajebiście może. Zapewniam Cię. Jestem dziś pierwszy raz od 14 lat nad morzem. I TYDZIEŃ odpoczywam.

  • Katarzyna

    Odpowiedz

    Bardzo mocno się odnalazłam w tym tekście. Dzięki.

  • Lena

    Odpowiedz

    Super tekst, bo
    Prawdziwy! 🙂

Skomentuj