Plażing, działking. Czyli generalnie wszystko sprowadza się do grilla.

0 Komentarzy

Ulubionym sportem weekendowym Polaków w okresie letnim jest działking. Roznoszący się zewsząd grillowy swąd, porozbierane do mało reprezentatywnej bielizny, wiszące tuż nad poziomem marchewek zady sezonowych ogrodników, dzieci przyodziane w kółka, rękawki, kamizelki i co tylko TESCO czy Real miały w ofercie poniżej złotych piętnastu dmuchane popierdółki, z wizerunkami wesołych aut lub różowych do bólu księżniczek, poupychane w dmuchanych basenach gdzie woda ledwo smyra nagie kostki i młodzi, pstrykający do rytmu wieczkami puszek wielbiciele zimnej ambrozji. Tak to my, naród polski. Wielbimy działki i pobliskie jeziorka z zakazem kąpieli, wielbimy grilla, który swą częstotliwością i zdrowotnością zmusza nas do corocznej wymiany garderoby w okresie jesienno-zimowym. Swoją drogą, paradoksalne jest to, że lud wali drzwiami i oknami na osiedlowe siłownie, by prezentować się w bikini/kąpielówkach na plaży niczym pomarańczowe stroje ze „Słonecznego Patrolu”, zażerając efekty swoich wyrzeczeń na pierwszym, drugim i piętnastym lepszym grillu każdego lata.

Nastrój narodowego sportu udzielił się i nam, w sobotę zalegliśmy pod gruszą, z kiełbachą w jednej i puszeczką w drugiej dłoni. Tym razem tym trzeźwo myślącym, sprawującym pieczę nad nurkującą w brodziku Hanisławą miał być Pan Tata, ja natomiast poszalałam z butelką zimnej ambrozji, lodowato pieszczącej moje podniebienie, matce też się należy. Zebraliśmy się skoro południe, przygarnęliśmy mojego brata, zapakowaliśmy co trzeba, dopychając bagażnik naszego kombiaka łokciami i niczym tabor cygański, uzbrojony po zęby w lodówki, grille, zabawki, piwo matki i namioty ruszyliśmy na działkę Babci A. Zanim dotarliśmy do celu, upociliśmy się jak świnie, rozsypując po drodze trzy razy siatkę z karkówką, która już nie wymagała fizycznej obróbki. Rzecz pierwsza i najważniejsza, stworzyć twierdzę dla Hanki, która miałaby chronić od palącego Słońca i wiatru. Hanisława, mogąca spokojnie identyfikować się w swojej  kremowej zbroi z bałwanem, oddała się wodnym kąpielom w przebitym basenie a my zalegliśmy nad tłusto zastawionym okrągłym stołem. W ogródkach działkowych fajne jest to, że zazwyczaj położone blisko domu tworzą azyl, gdzie pod gruszą, tudzież krzakiem z borówką można popieścić skórę promiennymi endorfinami. Ogródki obwarowane zielenią chronią nas przed krytyką wścibskich obserwatorów. Minusem dla mnie jest brak kibla. Pół biedy, jak chce się jedyneczkę, można wtedy podlać teściowej ogórki. Przy dwójeczce istnieje ryzyko, że ogórki nie dotrwają do mizerii lub zmutują po zawartości śląskiej w organizmie.

Prywatności zarezerwowanej na działce nie można przypisać plażom i kąpieliskom, czego doświadczyliśmy w niedzielę. Uzupełniliśmy braki w zmierzwionej zębem doświadczeń lodówce turystycznej, wymieniliśmy się z PT kluczykami od auta na puszkę ojcowego piwa i ruszyliśmy z 8,5- osobową ekipą nad wodę. Był jeszcze szwagierkowy pies, ale jako, że mieści się w torebce, nie został uwzględniony w rachunkach.

Na plaży istna rewia mody, cicha rywalizacja pomiędzy nowymi krojami bikini z celową prezentacją metek gdzieś w okolicy pachy, świadczących o tym, kto przed plażingiem odwiedził Calzedonię, a kto okoliczny bazarek i ja w moim stroju, pamiętającym czasy ciąży, zawierającym miejsce na całkiem pokaźnych rozmiarów tubkę kremu z filtrem w lewej miseczce stanika. Faceci natomiast rywalizowali wielkością brzucha, u nich moda schodzi na drugi plan, bo niejednokrotnie swoje Najki chowali pod solidnymi maćkami. Hanka w wodzie jak ryba, nie można było jej spuścić na ułamek sekundy z oka, bo natychmiast grzała na kolanach w stronę jeziora, kończąc swoją podróż paszczą pod powierzchnią wody. Dobrym wyjściem było zakupienie baby floty, czyli kółka z majtami, które wrzynały się w dziewczęce przyrodzenie, mając najwyraźniej nadzieję pozbawić ją przedwcześnie niewinności. Kiełbaski na grillu skwierczały niewesoło wiedząc, że za chwilę gówno z nich zostanie, piwo tym razem spływało łagodnie po przełyku PT, ja razem z miliardem innych plażowiczów stałam po kostki w wodzie, pilnując pierworodnej wtryniającej glony. Niedzielny rilaks.

Piękne mamy te narodowe rozrywki, społeczeństwo się integruje wspólnym biesiadowaniem przy kupce węgla lub izoluje łokciami walcząc o każdy skrawek piasku. Co mądrzejsi odgradzają się parawanami, wystawiając milionom plażowiczów kitrających się na milimetrze kwadratowym faka aka „Dynda mi to, że kisisz się pod pachą sąsiada, mam swoje boisko do siatkówki plażowej za parawanem”.

20140810_150556

Kocham weekendy. Na szczęście jutro poniedziałek.

0 Komentarzy/e

Skomentuj