Trudna sztuka odpuszczania sobie.

2 komentarze

Jest kilka rzeczy, które chciałabym Wam w tym wpisie opowiedzieć. Będzie chaos, będą emocje. Będzie szczerość.

Chciałabym Wam na przykład powiedzieć, że jestem osobą wysoko wrażliwą. I to, że bardzo szybko przywiązuję się do ludzi, a później bardzo cierpię kiedy pojawiają się niejasności, lub ci ludzie znikają z mojego życia. Albo to, że bardzo dużo analizuję. Za dużo. Biorę do siebie zbyt wiele spraw, rozkładam je na czynniki pierwsze i dłubię w nich dłutem własnego poczucia winy. Kiedy ktoś nie ma czasu, nie ma ochoty, nie ma możliwości – ja szukam powodu tego zachowania, często błędnie odbierając intencje autora. Czuję się wtedy odrzucona. I znowu szukam winy w sobie. Zastanawiam się, co mogłam powiedzieć rażącego, czy wszystko jest ze mną w porządku. Zastanawiam się, jak ktoś mógł mnie odebrać, dlaczego koleżanka w pracy popatrzyła na mnie „spod byka” i dlaczego sąsiad uniósł brew, kiedy mijał mnie na klatce rodziców.

Przez wiele lat poświęcałam się dla innych – tym samym zaniedbując siebie. Przepraszałam na potęgę, nawet za najbardziej błahe rzeczy. Bo nie odebrałam telefonu. Bo nie przywitałam się rano. Nie napisałam „dzień dobry”. Tłumaczyłam się na tysiąc możliwych sposobów. I wszystko brałam do siebie – każdą pojedynczą rzecz. Do tej pory nie wiem, jak te wszystkie sprawy, tematy, troski i poczucie winy się we mnie zmieściły.

Ale w tej całej swojej wrażliwości, byłam idealną przyjaciółką, koleżanką, córką, matką i żoną. Zawsze na zawołanie. Zawsze wspierająca. Zawsze pod dyktando. Robiłam wszystko, żeby innym było dobrze. Rezygnowałam ze swoich przyjemności, odpoczynku i pracy – bo ktoś mnie potrzebował. Potrafiłam w środku nocy jechać „na sygnale”, bo komuś się nudziło i chciał wyjść na papierosa, na 5 minut.

I to była prosta droga do mojej depresji. Myślenie o wszystkich, tylko nie o sobie. Wrażliwość wykraczająca poza wszelkie normy. Kochałam ludzi i chciałam, żeby kochali mnie. Albo chociaż akceptowali.

Wtedy przyszedł moment, w którym stanęłam na krawędzi własnego życia. I albo mogłam zjebać się w dół, albo cofnąć kawałek i wziąć rozbieg.

Wybrałam to drugie.

Sztuka odpuszczania – przede wszystkim sobie – to najtrudniejsze, z czym przyszło mi się zmierzyć w życiu. Nauczenie się, że wcale nie muszę być na każde zawołanie, że mam prawo do własnych emocji i potrzeb, że mam prawo domawiać (whaaat?), był policzkiem wymierzonym w moje dotychczasowe podejście do relacji międzyludzkich. Nie wiem, w którym momencie przyszła asertywność. Prawdopodobnie wtedy, kiedy miałam już dość wykorzystywania. Albo wtedy, kiedy się wypaliłam. A może wtedy, kiedy moje ciało odmawiało mi posłuszeństwa? Kiedy alkohol i leki były jedynym sposobem żeby zasnąć, kiedy chudłam w oczach, kiedy praktycznie 24 godziny na dobę bolał mnie żołądek z nerwów i w rezultacie wszystko przypłacałam biegunką?

Dzisiaj mało co jest mnie w stanie poruszyć. Jeśli ktoś ma ze mną problem – on go ma. Nie boję się mówić co myślę, jestem szczera – czasami do bólu. Oczywiście, nadal nie chcę ranić ludzi i staram się być delikatna.

Przestałam od siebie wymagać. Kiedyś bolała mnie każda porażka, przeżywałam każde potknięcie. Dzisiaj? Nie ta praca to inna. Nie to zlecenie to inne. Nie to spotkanie to inne. Nie ten dzień to inny. Nie ten człowiek to inny. Moją najczęstszą reakcją jest wzruszenie ramionami i pójście w drugą stronę. Przestałam się przejmować rzeczami, na które nie mam wpływu. Żyję chwilą, robię to co lubię, doceniam każdy szczegół i aspekt mojego życia.

Lubię tylko tych, którzy na to zasługują. Nie marnuję czasu na puste relacje i osoby, które nic nie wnoszą do mojego życia lub wnoszą złą energię. Jeśli ktoś za bardzo wchodzi w moją przestrzeń, usuwam się w cień. Kiedyś mogłam być z ludźmi 24h na dobę, dzisiaj „nasycę się” kimś i po jakimś czasie potrzebuję swojej przestrzeni. Nie lubię, kiedy ktoś mnie osacza i walczę o swoje dobre samopoczucie. Z ekstrawertyka stałam się trochę introwertykiem. Mam swoich ludzi i nie potrzebuję do życia tłumów znajomych. Do tego, pomimo swojej otwartości, zdarzają się osoby, z którymi po prostu nie ma chemii. I ja w takich relacjach czuję się niekomfortowo. Do tego, dla innych – kiedy już poczuję więź – jestem otwarta i od samego początku znajdujemy wspólny język.

Otaczam się tylko tym, co sprawia mi przyjemność. Wyluzowałam. Nie czuję już, że coś muszę. Uczę przy tym moje dzieci uważności, nie tylko w stosunku do innych ludzi, ale przede wszystkim do siebie samych.

I najważniejsze – nie potrzebuję do szczęścia innych ludzi. Jestem szczęśliwa sama ze sobą. Potrafię spędzać czas sama ze sobą. Czuję się spełniona i szczęśliwa, a każde potknięcie traktuję jak lekcję, nie porażkę.

A przy tym wszystkim, nie czuję, że jestem egoistką. Czuję, że w końcu zadbałam o siebie tak, jak nikt inny tego nie potrafi.

I bardzo, bardzo Wam to polecam.

Photo by Denys Nevozhaion Unsplash

2 Komentarzy/e
  • Emdi

    Odpowiedz

    Miałaś szczęście że zdążyłaś się cofnąć, ja nie zdążyłem, nie dostrzegłem krawędzi…. Wyszedłem, niestety czasu nie da się cofnąć, nie pamiętam za dobrze dziesięciu lat… Kiedy wiele rzeczy zniknęło zniszczone przez depresję we mnie. Cieszę się że Ci się to udało powodzenia dalej👍

  • Kamila

    Odpowiedz

    Przez rozbieranie wszystkiego na czynniki pierwsze popadlam w nerwice lękowo depresyjna. Ciężko mi jest bardzo żyć normalnie, ale staram się dla moich dzieciaków dla męża, ktory byl przy mnie w bardzo ciezkich chwilach. Sa lepsze dni i gorsze. Leki pomagaja funkcjonowac, ale nigdy nie wylecza. Chciałabym umiec wziąść rozbiegi mknąć dalej, ale na dzien jeszcze tego nie potrafie. Pozdrawiam 🤗

Skomentuj