Czy da się zmienić swoje życie w kilka tygodni? Opowiem Wam, jak zmieniło się moje.

2 komentarze

Czy da się zmienić swoje życie w kilka tygodni? Opowiem Wam, jak zmieniło się moje.

Wróćmy do tytułowego pytania: „Czy da się zmienić swoje życie w kilka tygodni?”.

Oczywiście, że się da.

Uszami wyobraźni słyszę, jak część z Was krzyczy „Co Ty pierdolisz Nieidealna? Jestem w beznadziejnej sytuacji. Tego nie da się zmienić w kilka tygodni”. Wierzcie mi, ja też byłam i w pewnym sensie nadal jestem. Od kilku lat stoję na ringu i próbuję przetrwać kolejne życiowe rundy, z czego ostatni rok tłucze mnie z całej siły po ryju. Dzisiaj opowiem Wam, jak zmieniło się moje życie przez ostatnie tygodnie i co sprawiło, że zaczynam mieć przewagę punktową nad swoją głową. To nie jest poradnik, nie na każdego podziała moja historia. Ale jeśli chociaż w jednym z Was zatli się nadzieja, dopiszę sobie punkcik w kolejnej rundzie.

Pozornie wszystko zaczęło się od upadku na kolana, który rozszarpał moje serce na kawałki. Nic mnie tak nie boli jak zawód na człowieku. Nic nie kopie mojego poczucia wartości, wizji świata i wiary w ludzi jak złamane serce. I to złamane serce było początkiem przemiany, która w zasadzie dopiero zaczęła się w moim życiu. Przede mną jeszcze długa droga, ale z uśmiechem i nadzieją patrzę w przyszłość.

W tamtym momencie byłam pewna, że zostałam sama. Grzesiek był gdzieś obok, trzymał za rękę, ocierał łzy ale nie do końca rozumiał, dlaczego tak wszystko przeżywam. Dusza piekła mnie tak bardzo, że nie byłam w stanie oddychać. Jedyne o czym myślałam to to, że „Kolejny, kurwa, raz przejechałam się na człowieku”. Okazało się wtedy, że jedne zamknięte drzwi zaczęły otwierać kolejne. Pojawiły się osoby, zarówno starzy przyjaciele, jak i zupełnie nowi ludzie, którzy sznurek po sznureczku zaczęli wyciągać mnie w górę, a kiedy upadałam, trzymali pod ramiona. Ludzie, którzy krok po kroku przywracali mi wiarę w człowieka i nie pozwolili stawiać ludzi w jednej kategorii. Chociaż chciałam wtedy powiedzieć, że przestałam wierzyć w przyjaźń to nie mogłam. Bo przyjaciółmi okazali się być ludzie, po których się tego nie spodziewałam. To byłoby bardzo krzywdzące. Przeżyłam swoją wewnętrzną żałobę i któregoś ranka spostrzegłam, że oddycham. Że da się, bez bólu nabrać powietrza, a ten pierwszy oddech smakuje jak wstęp do nowego życia.

Poznałam też kogoś, kto w tamtym momencie, oprócz tego, że był dla mnie ogromnym wsparciem, wciągnął mnie w jogę. I to właśnie joga, którą kiedyś uważałam za nudny „sport” dla świrów przywiązujących się do drzew i jedzących liźnięte solą morską kamienie, postawiła mnie na nogi. Na pierwszą praktykę poszłam ze świadomością, że jeśli nie joga, to już nic mi nie pomoże. Usiadłam na macie, zamknęłam oczy i słowa joginki sprawiły, że zaszkliły mi się oczy. Tak jakby wiedziała, z jakimi problemami do niej przyszłam. Słuchałam zafascynowana jej miękkiego i pełnego ciepła głosu. Każda asana (pozycja), każdy oddech sprawiały, że coraz bardziej skupiałam się na sobie i swoim wnętrzu. Poczułam wtedy, że zmienianie świata muszę zacząć od siebie. Po pierwszej praktyce poczułam się ważna. Ważna sama dla siebie.

Powoli zaczęłam zmieniać swoje myślenie. Zaczęłam obserwować moje dzieci. Co sprawiało, że były tak szczęśliwe? Zbierały kamienie w ogrodzie, zaśmiewały się w głos, huśtając się na huśtawce. Celebrowały każdą chwilę ze mną, wyjście na lody, spacer po lesie. Doceniały to, co dla mnie – osoby żyjącej w wiecznym pędzie było nieistotne. I tak któregoś razu wyszłam na taras, wystawiłam twarz do słońca i poczułam jak promienie słońca muskają moje policzki. Nabrałam powietrza do płuc i poczułam jego zapach. Zapach kończącego się lata. Drzewa oplatało babie lato, pies wygrzewał się na trawie, a ja z kubkiem kawy myślałam tylko o tym, jak mi dobrze. W tamtym czasie niewiele potrzebowałam do szczęścia. I chciałam, żeby ten stan trwał już zawsze. Musiałam o to zadbać.

Przestałam oczekiwać, przede wszystkim sama od siebie. Nie załamywałam się, kiedy coś mi nie wychodziło, tylko podkręcałam obroty i robiłam coś lepiej. Kiedy przychodzą chwile zwątpienia we własne możliwości, daję sobie chwilę na poużalanie się nad sobą, bo wiem, że jutro wstanie kolejny dzień a niepowodzenia to tylko chwila, która minie. Pozwalam sobie na chwilę słabości, nie udaję chojraka, jak to miałam do tej pory w zwyczaju. Doskonale zdaję sobie sprawę, że nic nie przychodzi w życiu samo, dlatego kiedy już otrę łzy, zabieram się do roboty. Nie czekam na lepszy czas, nie oczekuję, że ktoś zrobi coś za mnie. Zmiany zaczynam od siebie i swojego nastawienia. Kiedy pojawia się ukłucie zazdrości czy niesprawiedliwości, mam świadomość, że to tylko i wyłącznie moja wina, bo jak zepnę poślady to zajdę daleko. A później zapierdalam.

Przestałam też oczekiwać od innych.
Cieszę się, kiedy ktoś znajdzie czas na kawę, na chwilę rozmowy. Nie oczekuję, że ludzie domyślą się, że mi źle, że potrzebuję pomocy. Że będą pisali dziesięć razy dziennie, jak się czuję. Kiedy potrzebuję pomocy, proszę o nią. Rozmawiam. Mówię o tym co czuję i co myślę. Przez długi czas byłam oceniana przez to co robiłam, czego nie robiłam, co mówiłam, w jaki sposób się zachowywałam, jak jadłam, co pisałam, co wstawiałam do sieci, czego nie stawiałam. Wymagano ode mnie czegoś, co było ponad moje siły. Częste pretensje odbiły na mnie takie piętno, że postanowiłam doceniać w ludziach każdą drobnostkę i nie oczekiwać od nich absolutnie nic, biorąc garściami okruszki, które dają. To zaczęło działać też w drugą stronę. Ja sama wysyłam takie okruszki w świat. Każdy uśmiech, każde „dzień dobry”, każde „miłego dnia” czy komplement powiedziany nawet obcej osobie, jest takim małym okruszkiem. Staram się otaczać ludźmi, którzy emanują dobrą energią i sama też pracuję nad tym, by taką energię wysyłać w świat. To nie jest wbrew pozorom takie łatwe i wymaga ciężkiej pracy. Każdy ma swoje demony, z którymi zmaga się każdego dnia.

Bywają ciężkie dni. Kiedy spadł mi na głowę wazon, co wiązało się z szyciem głowy, popłakałam przez chwilę, a później doceniłam, że porcelana trafiła w moją głowę, a nie którejś z dziewczynek, co mogło skończyć się tragicznie. W każdej „beznadziejnej” sytuacji szukam pozytywów. Na dworze jest szaro, zimno i pada deszcz? Świetnie! Zakopię się z laptopem i kubkiem herbaty pod kocem. Hanka zachorowała pierwszy raz od kilku lat? Okej, to dobry moment żeby spędzić razem więcej czasu. Wyciągam z życia wiele, celebruję czas z bliskimi, doceniam każdą chwilę tak, jakby każdy dzień miał być ostatnim. Wczoraj nie zmienię, jutra może nie być, więc jedyne na co mam wpływ to tu i teraz.

Przestałam się zamartwiać rzeczami, na które nie mam wpływu. Padła mi sprzedaż podczas urlopu nad morzem. Mogłam albo siedzieć i płakać, wyklinać na technologię i niepowodzenie, albo napisać do informatyków „Okej, jak naprawicie to dajcie znać” i iść celebrować czas z rodziną. Ostatnio moje życie to jedna wielka celebracja. Chyba lubię to słowo.

Przestałam otaczać się ludźmi, którzy wiecznie narzekają, wiecznie mają pretensje do innych za swoje niepowodzenia, informują innych, że wiecznie są zmęczeni albo, że życie daje im po dupie. Mam na tyle swoich demonów, że nie potrzebuję złej energii wokół siebie. To nie znaczy, że skreślam ze swojego życia ludzi, którzy mają problemy. Kiedy ktoś powierza mi kawałek swojego życia, a z takiego wychodzę założenia, gdy ktoś mi się zwierza, prosi o pomoc, czy radę, staram się pomóc mu odnaleźć te pozytywne punkty, których może się trzymać, a które nie pozwolą mu zwariować. Jednocześnie, po wszystkim odcinam się od sprawy i nie noszę w sobie dalej takiego bagażu. To odcięcie pomaga mi nie oszaleć, kiedy wokół zapada cisza.
Jestem wyczulona na kłamstwo i ściemę. Doskonale wiem, kiedy ktoś mnie oszukuje. Kiedyś mnie to bardzo bolało, dziś wiem, że taka osoba wystawia świadectwo sama sobie i to ona będzie żyła w pętli swojego sumienia. I widocznie dostała dużo więcej zaufania, niż na to zasługiwała. Odwracanie kota ogonem? Kiedyś myślałam, że wina jest we mnie, nawet gdy tak nie było. Dziś wiem, że jest to jeden ze sposobów manipulacji. Mówienie o kimś źle? Podnoszenie swojego poczucia własnej wartości kosztem drugiego człowieka. Milczenie, strzelanie fochów, obrażanie się? To forma przemocy psychicznej. I oczywiście – każdy z nas potrzebuje czasami pomilczeć. Ale wtedy wystarczy powiedzieć „Wiesz co, muszę sobie pomyśleć, pomilczeć albo pobyć sam ze sobą. Pogadamy później”. Wampiry energetyczne, po spotkaniu których czułam się, jakby przejechał po mnie walec? Ja od takich ludzi trzymam się z daleka.

Asertywność. Nauczyłam się mówić nie. Bożeeee, jak mi z tym dobrze. Nie lecę na zbity pysk, pomimo iż mam kupę roboty czy jestem zmęczona, bo ktoś potrzebuje się spotkać. Oczywiście – są sytuacje wyjątkowe. Powoli uczę się je odróżniać od takich, które są zwykłym „widzimisię”. Nie spotykam się z kimś, kiedy nie mam na to ochoty. Nie odpisuję, nie odbieram telefonu, kiedy nie mam na to ochoty.

I wreszcie – uczę się od dzieci. Ich beztroski, braku barier, szerokich horyzontów. Marzeń a później ich realizowania, dążenia do celu. Kilka miesięcy temu Hanka zrezygnowała z mięsa – świadomie. Któregoś dnia powiedziała: „Mamusiu, ja bardzo lubię mięso, ale ono jest zrobione ze zwierzątek, a ja zwierzątka kocham”. Widzę, jak cieknie jej ślina na widok kabanosa, czy ma ochotę na kiełbasę z grilla, ale jej nie ruszy. Walczyłam z nią przez trzy miesiące, wpychałam mięso potajemnie w potrawy. Ale z biegiem czasu zrozumiałam, że nie wygram z nią i jedyne co mogę zrobić, to wspierać ją w tym wyborze. Od ponad miesiąca nie jem mięsa razem z nią. Po części po to, żeby ją zrozumieć. Głównym powodem jednak jest dla mnie fakt, że zwierzęta wygrywają z ludźmi w przedbiegach, a ja nie jestem dłużej w stanie jeść mięsa wiedząc, w jaki sposób są traktowane hodowlane zwierzęta. Dziś na samą myśl o przekąszeniu kurczaka, mdli mnie. Kiedyś, jak będę stara, usiądę w bujanym fotelu, w otoczeniu psów i kotów, które jeszcze nigdy w życiu mnie nie zawiodły.

Na czym polega mój mały „sukces”? Na patrzeniu, na widzeniu, na czuciu, na celebrowaniu. Na docenianiu, nieoczekiwaniu. Szukaniu plusów tam, gdzie ich pozornie nie widać. Świadomości, że minusy były, są i będą, jednak to tylko chwile, które zaraz przeminą. Na świadomości, że jutro wstanie słońce, świat nadal będzie się kręcił, jednak zdecydowanie nie wokół mnie i jedyne co mogę zrobić, to nauczenie się współgrania z tym światem. Jestem częścią świata, nie na odwrót, a każdą zmianę powinnam zacząć od siebie, nie od innych. Przestałam zmieniać innych, akceptując ich takimi jakimi są. A jeśli nie pasuje mi sposób ich postępowania, widocznie to nie są ludzie dla mnie. Ludzie są naszymi lustrami. Kiedy wysyłamy dobro, ono do nas wraca. Kiedy wysyłamy stres, ból, zmartwienie, ono jest odczuwane przez nasze dzieci, przyjaciół, otoczenie. Cieszę się, że mam dwie zdrowe ręce i dwie nogi, nawet jeśli nie są idealne. Doceniam to, że mogę brać własne dzieci w ramiona, przytulać się do fantastycznego faceta i robić rzeczy, których inni być może nigdy w życiu nie doświadczą. Często przecież zapominamy o takich błahych rzeczach, skupiając się na kilogramach, zmarszczkach czy krzywych nogach. Kiedy denerwują mnie dzieci, kiedy bywam zmęczona i sfrustrowana myślę, że za chwilę być może one wyprowadzą się na drugi koniec świata, a mi zostanie tylko przesiąknięta ich zapachem poduszka.

Wiem, że siedzą w Was przeróżne historie, najróżniejsze przeżycia. Czasami tak beznadziejne jak choroba, śmierć kogoś bliskiego, złamane serce czy utrata pracy. Mam nadzieję, że powyższy tekst sprawi, że będzie Wam chociaż odrobinę lżej.


*Pamiętaj, że najlepszą zapłatą dla autora jest Twoja reakcja, która bez wątpienia da mi kopa do dalszej pracy <3
*Będę wdzięczna, jeśli dasz mi o tym znać tutaj na blogu lub na Facebooku (
klik), łapką w górę, komentarzem lub udostępnieniem postu.
*Możesz odwiedzić nasz profil na Instagramie 
(klik).

2 Komentarzy/e
  • Manuela

    Odpowiedz

    Fajny tekst 🙂 twoje przemyślenia pasują mi do książki, która czytałam „kłamstwa którymi żyjemy „

    • matka-nie-idealna

      Nie czytałam ale może się skuszę ?

Skomentuj