Nie lubię siebie.

1 Komentarz

Nie wiem, w którym momencie mojego życia polubiłam siebie. Polubiłam, nie pokochałam. Mojej relacji ze mną, mojego stosunku do mnie na pewno nie można nazwać miłością. To bardziej coś na zasadzie tolerancji, zakrawającej o dorosłość. O dojrzałość emocjonalną, która pojawia się w momencie kiedy stwierdzasz, że walka samej ze sobą już nie ma sensu. Tutaj nie ma przegranych i wygranych. Tutaj nie ma podium i nagrody za walkę, dosyć nierówną w całej swojej postaci. Jedyna rzecz, jaka powinna mieć miejsce w stosunku ze sobą samą, w tej trudnej relacji, jest zrozumienie, że czasami warto odłożyć na bok tą odbijaną latami piłeczkę i podać rękę swojemu przeciwnikowi. Podać rękę sobie samej.

Moment, w którym odłożyłam piłeczkę przyszedł równo z moim mężem. Bo oto pojawił się człowiek, który pokochał i zaakceptował mnie w tej postaci, w której stanęłam w drzwiach jego życia. Codziennie przez dziewięć lat naszej znajomości, cegła po cegle buduje moje poczucie własnej wartości. Niemal codziennie, przez siedem lat małżeństwa, powtarza – raz ciszej, raz głośniej – że jestem piękna. Dotyka moich włosów tak delikatnie, jakby były uprzędzone z jedwabiu. Nawet wtedy, gdy ja widzę w nich suche strąki, godne rytualnego spalenia. Patrzy na moje niezgrabnie poruszające się ciało z fascynacją godną mistrza, dopieszczającego solistkę, przed najważniejszym występem baletowym w jej życiu. Czasami mlaśnie nieskromnie, jak nastolatek na szkolnym korytarzu, kiedy minie go koleżanka ze starszej klasy. I kiedy jęczę przed lustrem, zarzucając głośno matce naturze, że ta glina, z której mnie lepiła jakaś czerstwa była, on rzuca – chyba nawet nieświadomie – „Mi podobasz się taka, jaka jesteś”.

I wtedy przychodzi mi do głowy, że nie może być tak, że podobam się obcemu facetowi, a ze swoim odbiciem w lustrze mam kosę. Że patrzę na siebie z obrzydzeniem, nie lubię człowieka po drugiej stronie tafli, który tak naprawdę tylko z pozoru jest obcą kobietą, spoglądającą spod długich, sztucznych rzęs.

Bo wiecie – ten obraz, który codziennie mierzi mnie w oczy stworzyli inni ludzie. Ludzie, którzy znali mnie czasami dobrze, a czasami w ogóle. Ludzie, którzy rzucali na ulicy „O Boże, jaka ty jesteś chuda dziewczynko!”, po czym wracali do swojego strasznie ważnego życia, zostawiając okruchy mojej samooceny, rozsypane na chodniku. I ludzie, którzy byli tak blisko, że bliżej być się nie da. Którzy powinni wspierać i budować, zamiast podbierać z fundamentów kamyczki, które z czasem sprawiły, że coś, co miało być nienaruszalną siłą, runęło z hukiem. I jakkolwiek bardzo starałam się malować swój własny świat, oddalając się od tego co bolało, ludzka zawiść i niedelikatność wkradały się wszelkimi możliwymi dziurami mojego życia.

Bo jak oto wyjaśnić – powiedzmy siedmiolatce – że pani w sklepie nie miała nic złego na myśli, pytając czy coś W OGÓLE jem, bo jestem taka chuda? I ta pani za chwilę zapomni, że siedmiolatkę w ogóle kiedykolwiek spotkała w swoim życiu, a w siedmiolatce będzie siedziało to jeszcze tygodniami? Jak wyjaśnić dziesięcio, a później piętnastolatce, że na „Ale jesteś chuda”, nie powinno odpowiadać się „Wolę być chuda niż gruba”, podczas gdy po drugiej stronie stoi rezprezentacja większego rozmiaru? Bo to niegrzeczne, w złym guście, ujmujące i hejtujące? I wreszcie, jak wyjaśnić trzydziestolatce, że stwierdzenie: „Chciałabym być takim chudzielcem” jest komplementem, nie ujmą? Nic to, że ubranym w pokrzywy, nic to, że obijającym się o największe kompleksy odbiorcy.

Wzięłam sobie kiedyś kartkę i napisałam na niej, że mam kompleksy. Bo jestem chuda. Bo kiedy staję przed lustrem, widzę wystające żebra. Nie lubię swoich piersi, swojego nosa. Mam problem z wyglądem swoich zębów, nie do końca akceptuję nogi. Bo się śmieją, bo komentują. Bo krytykują. Bo mam rozstępy, czasami się garbię. Mam długie i chude stopy, brzydkie paznokcie. No więc napisałam na tej kartce, że mam kompleksy i narysowałam dwie strzałki. Wyglądało to mniej więcej tak:

Zbyt wiele czasu zajęło mi zrozumienie, że jeśli ktoś ma ze mną problem – to on go ma, nie ja.

Zbyt wiele czasu zajęło mi zrozumienie, że powinno liczyć się dla mnie tylko i wyłącznie moje własne zdanie, ewentualnie osób, które są, kochają mnie, wspierają i podnoszą moją wartość.

Ale 20 lat temu tego nie wiedziałam. Nie rozumiałam, że opinie osób, które nic nie znaczą w moim życiu, również nie powinny mieć dla mnie znaczenia. Że jeśli ktoś ma na mnie negatywny wpływ, powinnam usuwać go ze swojego otoczenia. Że powinnam uciekać przed osobami, które sprawiają, że źle się czuję.


Dzisiaj, bogata o 32 lata życia i kompleksy mierzone w tonach wiem, że początek poczucia ważności powinien być już w momencie kiedy sadzimy ziarno, z którego wyrośnie kiedyś nasz człowiek. Możemy zbudować jego poczucie wartości tak, żeby w przyszłości okazało się być chatką z cegły z solidnymi fundamentami, a nie sianem, które zdmuchnie byle wilk.


Ten post dedykuję wszystkim dziewczynom, które nie czują się piękne. Które nie lubią siebie. Które mają kompleksy i których niskie poczucie wartości warunkuje uśmiech, lub jego brak.

Jesteście piękne, jesteście wyjątkowe. Jesteście ważne. Nigdy, absolutnie nigdy tego nie zapominajcie.

Photo by Molly Belle on Unsplash

1 Komentarzy/e
  • Patrycja

    Odpowiedz

    Jesteś PIĘKNA!!!

Skomentuj