Za chwilę początek roku szkolnego, a ja panicznie się boję. I to bynajmniej nie przez koronawirusa.

4 komentarze

Na tydzień przed rozpoczęciem roku szkolnego, ja mam coraz więcej obaw. I bynajmniej nie chodzi o sytuację związaną z pandemią, chociaż nie powiem, żebym była całkiem obojętna w tej kwestii. Początek szkoły jest nową kartą w historii mojego macierzyństwa. Rollercoasterem uczuć, z których głównym jest niepewność i strach przed nowym wyzwaniem. Nie lubię wychodzić z macierzyńskiej strefy komfortu. Rodzicielstwo jest dla mnie tym aspektem życia, w którym życzyłabym sobie, żeby było nudne. Jak flaki z olejem, najchętniej.

Szkoła jest dla mnie czymś na zasadzie odcięcia pępowiny. Stawiasz dziecko na środku szkolnego korytarza i od tej pory musi radzić sobie samo. Szybki buziak w czoło w szkolnej szatni, śniadaniówka podana w locie i każdy wchodzi do swojego świata. Z tą różnicą, że nad światem dziecka nie mamy już kontroli i wiemy jedynie tyle, co samo nam powie. 

Boję się, że zjedzą ją sympatie i antypatie. Bo nic tak nie wzmacnia i nie niszczy ludzkiej wartości i samooceny jak rówieśnicy. Nic tak nie determinuje człowieka jak środowisko, którym się otacza. Zbiór przypadkowych ludzi, historii, statusów, radości i wewnętrznych dramatów, mogą mieć decydujący wpływ na to, kim w przyszłości będzie nasze dziecko. W pewnym momencie przestajemy mieć wpływ na to co ubiera, z kim się koleguje, jakiej muzyki słucha i czym się interesuje. To środowisko zaczyna wychowywać dziecko, nie my. I pozostaje jedynie wierzyć, że wartości wyniesione z domu, będą kręgosłupem moralnym i fundamentem każdej przyszłej historii.

Boję się, że pożre ją konsumpcjonizm, którym dyktowany jest dzisiejszy świat. W moich czasach znaczenie miał znaczek na ubraniach. W dobie tanich targowisk, gdzie królowały „trampki od ruskich”, a zarobki moich rodziców były śmiesznie niskie, oryginalny znaczek był poza zasięgiem moich moich możliwości finansowych. Nike i Adidas były czymś, do czego wzdychałam na szkolnych korytarzach, a koleżanki będące w elitarnej grupie tych zamożniejszych, wcale nie chciały kolegować się z „halówkami” za dwie dychy. Dzisiaj świat poszedł 20 lat do przodu i znaczki nie są już niczym szczególnym. Zmieniły się za to proporcje cen, a status dziecka odbija się w nadgryzionym jabłuszku na obudowie telefonu. 

Boję się, że jej empatia i wrażliwość zostaną wykorzystane lub wyśmiane. Że wartości, o które moje dziecko walczy każdego dnia, absolutna miłość do wszystkiego co ją otacza, włączając w to paprykę, która w swoim wnętrzu ma mniejszą papryczkę, zostaną w pewnym momencie przeżute i wyplute. Że ludzie nie będą tak tolerancyjni i wyrozumiali ani dla niej, ani dla drogi, którą sobie wybrała.

Boję się, że w którymś momencie moje dziecko nie wpasuje się w status rówieśniczy. I chociaż zawsze chciałam, żeby była sobą, była wyjątkowa i nie poddawała się wpływowi reszty dzieci, dzisiaj zastanawiam się, czy dobrą drogę obrałam. 

Pamiętam dzieciaki, które każdą przerwę spędzały samotnie na szkolnym korytarzu. Pamiętam wytykanie palcami, wyśmiewanie się z tych, którzy byli różni niż my. Pamiętam, że tego kto się dobrze uczył nazywano kujonem i czerwony pasek był ogólną siarą. Bo nie należał do nas. Pamiętam, że w modzie były wagary i fajki kupowane na sztuki w pobliskim kiosku. Alkohol mieszany z oranżadą w plastikowej butelce i trawka podbierana starszemu rodzeństwu. 

A najbardziej boję się, że moje wpajanie poczucia własnej wartości, moja otwartość i miłość pompowana hektolitrami, będą niewystarczające przy zetknięciu ze światem zewnętrznym. Że w którymś momencie skończą się rozmowy o wszystkim, a zaufanie zostanie określone niezrozumiałymi dla mnie ramami i tajemnicami odpowiednimi do wieku. Że w pewnym momencie nie będę w stanie ochronić swojego dziecka przed tym, co jest koszmarem milionów dzieci w wieku szkolnym.

Obaw mam setki, o ile nie tysiące. Każdego dnia namnażają się kolejne, tworząc kolejne wątpliwości i rachunki sumienia, czy aby zrobiłam wszystko, by przygotować moje dziecko na zetknięcie ze światem.

Proszę, powiedzcie że Wy też tak macie.


Photo by Element5 Digital on Unsplash

4 Komentarzy/e
  • Anna W

    Odpowiedz

    Tak i powiem więcej: to faktycznie odcięcie pępowiny i szkoła uczy życia. Bardzo.

  • Anna

    Odpowiedz

    O ezuuu!!! dokładnie tak samo. Moja starsza corka (4.5 roku) miała zacząć szkole w uk od września. Od ponad pół roku chodziłam przygnębiona, zestresowana. Bałam się o nią. Jest wrażliwa, bardzo mądra dziewczynka. Boje się ze ktoś ja skrzywdzi, ze zostanie wyśmiana bo zawsze martwi się o wszystkich. Boje się z pewności siebie nie zostanie nic… szkoła odroczona o rok bo wracamy do pl. Aleobawy są!

  • Marcelina

    Odpowiedz

    Oj tak, chyba wszystkie mamy uczniów znają te wątpliwości. Do tych obaw z czasem dochodzi świadomość, że po pracy czasu i sił starcza tylko na pomoc w nauce, a wszystkie te spisane przez Ciebie sprawy, wciąż muszą być odkładane na później. Ale nie ma tego złego! Dziś wiem, że na wszystko da się przygotować! Zapraszam Cię na blog mumassist, tu wspieram mamy w starciu z edukacją szkolną dziecka.

  • Beata Baniewska

    Odpowiedz

    Tak, tak i jeszcze raz tak! Strasznie się boję, że nasz syn najzwyczajniej na świecie zostanie zjedzony bo nie gra na konsoli, nie ma telefonu, smartwatcha i innych gadżetów. Bgdu widzi, że dzieci się popychają, czy zabierają sobie zabawki neguje takie zachowanie, woli ustąpić niż o coś zawalczyć.

Skomentuj