Początek szkoły pokazał, że system jest totalnie nieprzygotowany na… Cokolwiek.

1 Komentarz

Wrzesień rozpoczął się dla mnie macierzyńskim Tetrisem. Wspólnie z Grześkiem próbujemy ułożyć klocki rodzicielstwa tak, żeby życiowy game over nie nastąpił zbyt szybko i nikt nie poddał rozdania walkowerem. Tasujemy porządkiem dnia niczym profesjonalną talią kart, z tym że nasze umiejętności wydają się być amatorskie na polu zmagań ze szkołą i klepsydrą, w której piasek nijak nie chce nawet na chwilę przystanąć. Próbujemy rozciągnąć dobę, zbierając szybkie przytulenia pomiędzy lekcjami, przedszkolem, świetlicą a zajęciami pozalekcyjnymi, w ilości przekraczającej wszelkie normy naszej wytrzymałości fizycznej i psychicznej. Gotujemy wieczorami obiady na zaś, żeby wracając wieczorem do domu zjeść coś ciepłego przy wspólnym stole. Zasypiam z dziećmi, budzę się na długo przed nimi. Weekendy wdychamy łapczywie niczym łyk życiodajnego powietrza, kiedy wypływa się na powierzchnię tafli jeziora, kiedy obowiązki ciągną za nogę w dół.

Ale ja sobie to wymyśliłam sama. Usiadłam z kalendarzem i zaplanowałam nasze życie na kolejne miesiące pod warunkiem, że nikt nie założy nam kagańca obostrzeń. Lubię obroty tak wysokie, że z czasem zaczyna kręcić się w głowie, a żołądek się kurczy z głodu, bo człowiek nie pamięta kiedy ostatni raz jadł. Sprawia mi satysfakcję siedzenie pod salami gimnastycznymi, kiedy moje dzieci kroczą w kierunku spełnionych marzeń.
Niestety nie tylko my próbujemy wypłynąć na powierzchnię nowej rzeczywistości. Jeszcze tydzień temu nie wiedzieliśmy czy dzieci pójdą do szkoły. Dyrektorzy też tego nie wiedzieli. Rząd również.
W międzyczasie odebrano nam możliwość uczestniczenia w jednym z najważniejszych momentów w życiu naszych dzieci.

Pamiętam gryzący pod szyją kołnierzyk z koronką i maminą dłoń, zaciskającą się na moich drżących pod wpływem emocji palcach. Pamiętam ciepły uśmiech wychowawczyni, która próbowała w ten sposób wpompować w nas odrobinę pewności siebie, jakby bezgłośnie mówiła, że wszystko będzie dobrze. Pamiętam pierwszy apel, wnoszony na boisko sztandar szkoły i hymn lecący ze szkolnych głośników.

Ale mojemu i wielu innym dzieciom to zostało odebrane. System, który został opracowany w wielu podstawówkach założył, że siedmiolatki, które dopiero co zostały wyrwane z rąk przedszkolanek i wystraszonych nowymi realiami rodziców, muszą wejść w nową rzeczywistość solo. I o ile dla mojego dziecka taki problem to nie problem, bo od lat popycham ją w stronę samodzielności, graniczącej z moją wygodą, o ile ten demon rósł w mojej macierzyńskiej podświadomości, o tyle absurdem jest fakt, że przed rozpoczęciem roku szkolnego, przed wpuszczeniem do szkoły, na dziedzińcu ramię w ramię stało ponad 200 osób.

To nic, że mogłam w weekend iść na imprezę, gdzie kilkaset osób ocierało się o siebie w tańcu na parkiecie. To nic, że mogę iść do restauracji czy galerii handlowej bez totalnej kontroli. I żadnym argumentem jest dla mnie „mój własny wybór, moja odpowiedzialność”. Nie w momencie, kiedy jedna szkoła pozwala na obecność rodzica przy dziecku, a druga nie. Nie w momencie, kiedy mieszkam z dzieckiem pod jednym dachem, ściskam je pod szkołą, a później muszę je puścić samo, bo mogę stanowić zagrożenie dla innych, jeśli jestem „zarażona”. Nie w momencie, kiedy 5 minut wcześniej stałam pod szkołą w grupie kilkudziesięciu rodziców i dzieci.

A kiedy już przełknęliśmy gorycz dziecięcych wspomnień, kiedy podpisaliśmy wszystkie zeszyty, zatemperowaliśmy ołówki i zapakowaliśmy śniadaniówkę, ktoś postanowił kopnąć nas w dupę z półobrotu. Bo oto drugiego dnia szkoły, a w zasadzie pierwszego, okazało się że system kuleje też na drugą nogę. Dziesięć minut przed rozpoczęciem lekcji, przed szkołą zebrało się kilkuset uczniów. Szkoła jest otwierana o 7.50, co ma być związane z zarządzeniem koronawirusowym. Rozumiecie paradoks? Otwierają później szkołę, żeby walczyć z koroną, zbierając na dziedzińcu tłum uczniów. I abstrahując od tego, czy wierzycie w COVID-a, czy jesteście zwolennikami teorii spiskowych, czy wyznawcami Jednookiego Potwora Spaghetti, wprowadzane w większości szkół zarządzenia to ABSURD.

Pomijając fakt, że do szkół nie są wpuszczani rodzice, a z jednego wejścia korzystają zarówno klasy 1-3, jak i 4-8.I teraz wyobraźcie sobie starcie dwudziesto pięcio – kilogramowego dziecka, metr dwadzieścia, z prawie dwumetrowym chłopakiem z ósmej klasy. Pierwszy dzień szkoły wyglądał jak walka Dawida z Goliatem. Małe dzieci już na starcie poległy w walce o przetrwanie na szkolnym korytarzu. Były zadeptywane, popychane, pochłaniane przez tłum starszych kolegów i koleżanek. A po środku tego chaosu stała porządkowa i wołała do siebie pierwszaków, którzy kręcili się w kółko i szukali pocieszającego wzroku rodziców.

Na szczęście popołudniu koronawirusa już nie było i do szkoły można było wejść normalnie.Urlop wziął. Albo poszedł do innej szkoły.I absolutnie, nie winię tutaj szkoły za kompletną dezorganizację. Nie winię za niewiedzę i niewystarczającą opiekę. Jakąkolwiek podjęliby decyzję – ona będzie zła. Dla jednych albo dla drugich. Jedni oskarżą placówki za niedostateczną opiekę, inni za nadmierny przesadyzm. Jedni mają w dupie obostrzenia i kłócą się z systemem, nie wyrażając zgody na mierzenie temperatury i dezynfekcję rąk dziecka, inni nie chcą puszczać pociech do szkoły bojąc się o kontakt z niepokornymi.

Zasady zmieniają się kilkakrotnie w ciągu dnia. Rano nie trzeba nosić maseczek w szkołach, kilka godzin później jest zakaz poruszania się w częściach wspólnych bez osłony ust i nosa.Szczerze? Nie chciałabym być pośrodku tego wszystkiego. Nie chciałabym być na miejscu dyrektorów i pracowników edukacji. Pod koniec wakacji żałowałam, że nie załatwiłam mojemu dziecku odroczenia, żeby przeczekać cały ten cyrk i absurd. Bo cierpią na tym dzieci, nikt więcej. Dzieci, dla których te pierwsze dni są decydujące. Które pokazując, że najważniejsza instytucja w ich kilkuletnim życiu jest zdezorganizowana i niekompetentna.

Mam dość, jestem zmęczona i wkurwiona całym tym gównem, które dzieje się na świecie i robieniem dobrej miny do złej gry przy dziecku, kiedy pęka mi serce.

Ot, co.

Photo by Feliphe Schiarollion Unsplash

1 Komentarzy/e
  • tarapatka

    Odpowiedz

    Ostatnie zdanie doskonale oddaję także moje podejście. Wprawdzie mój Młody poszedł do przedszkola, już drugi rok, ale jest nowe, odnowione przedszkole po remoncie, do którego nie miał okazji jeszcze chodzić i pierwszego dnia po długiej kolejce rodziców i dzieci, Pani dosłownie zabrała mi dziecko sprzed oczu, a ono smętnym wzroku szukało naszego pocieszającego wzroku, bo czuło się zagubione. Wkurw

Skomentuj