Puściłam dzieci do przedszkola w dobie koronawirusa i poczułam ulgę.

0 Komentarzy

Jeszcze miesiąc temu nie wyobrażałam sobie momentu, kiedy moje córki wrócą do przedszkola. Przyznam szczerze, że byłam w teamie osób, które za chęć posłania dziecka do przedszkola, stawiały stos ofiarny, a moja podświadomość surowo oceniała sprawców tego przewinienia. I o ile zdawałam sobie sprawę z tego, ze są rodzice, którzy nie mają innego wyboru, o tyle wysyłanie do przedszkola czy żłobka dziecka, którego rodzice mieli możliwość zostania w domu lub zostawali w nim, była dla mnie egoizmem w najgorszej postaci.

I chociaż w mojej głowie kiełkowała myśl, że potrzebuję poczuć w kościach ten zew ludzkiej wolności, wypić ciepłą kawę a w czasie pracy nie wkładać słuchawek wygłuszających, to w głowie nadal dźwięczał wręcz paranoiczny strach o owoce moich trzewi, mogących zostać ofiarami matki, która dla własnej wygody postawiła je na ścieżce pod znakiem ryzyka. Pomimo iż wizja nagłej „wolności” była kusząca, postanowiłam poobserwować rozwój sytuacji i zdecydować, czy od kolejnego miesiąca dołączę do rodziców przeze mnie wcześniej wyklętych.

W czasie tego miesiąca, kiedy obserwowałam z uwagą sytuację w naszym kraju, zaczęły mi powoli spadać klapki z oczu, a chmury zastraszenia powoli rozchodziły się znad mojej głowy. I to nie jest tak, że nie wierzę w koronę, że jestem zwolennikiem lub twórcą którejkolwiek propagandy. Zaczęłam kalkulować na zimno, rozkładać na czynniki pierwsze każdą z możliwości. Owszem, mogłam zostać z dziećmi kolejny miesiąc w domu, jednak lista plusów posłania ich do placówki, znacząco do mnie mrugała z kartki papieru.

W pewnym momencie zabrakło mi rutyny praktykowanej przez lata, bo ostatnie trzy miesiące były niezgrabną próbą ułożenia Tetrisa domowych obowiązków, pracy i macierzyństwa, z których każde było ruchem bardziej w stylu Touretta niż dostojnym baletowym krokiem, wyciągniętym w 100%. Czułam, że wszystko robię na pół gwizdka i zaniedbuję macierzyństwo kosztem pracy, pracę kosztem domu, a dom kosztem pracy. Czułam, że jestem złą matką, bo nie mogę poświęcić dzieciom tyle czasu ile potrzebują i zaraz zaczną mowić pikselami z tabletów. Czułam, że jestem złym przedsiębiorcą, bo zaniedbywałam pracę kosztem dzieci, a moja motywacja kroczyła na nieco powyginanych nóżkach. I czułam, że jestem złą żoną, bo kiedy skończyła się opcja wirowania, popołudniami byłam tak wykończona, że padałam bez siły na jakiekolwiek partnerskie obowiązki. Do tego – umówmy się – nie należę do osób, które chętnie siedzą z dziećmi i kreślą szlaczki, uczą literek i dodawania w pamięci. Hanka nauczyła się czytać tylko i wyłącznie za sprawą swojego uporu i drążenia tematu w przedszkolu. Nie przyłożyłam ręki do nauki niewyjeżdżania kredką za linię kolorowanki w przypadku Nadii, bo na widok jakichkolwiek przyborów plastycznych, dostaję zwyrodnienia szarych komórek. Podziwiam każdą nauczycielkę, która z własnej nieprzymuszonej woli wkłada wiedzę do młodej głowy. Ja mogę uczyć jazdy na rowerze, grania w badmintona i omijania dziur na hulajnodze. Ale zakończenie mojej edukacji, było momentem, kiedy w końcu zrobiłam pełny oddech. Kiedy muszę to jasne – przeliteruję kilka stron książki w towarzystwie Hanki i znajdę pięć różnic na przedszkolnej karcie zadań, ale na próżno szukać u mnie entuzjazmu.

Idąc tym tokiem myślenia, stwierdziłam, że przedszkole zajmie się kwestią edukacji i rozrywką moich dzieci lepiej niż ja. W końcu, ile można patrzeć na twarz młodszej siostry, dzielić się zabawkami i powtarzać: „Cicho bo mama pracuje”? Moje dzieci, głównie Hanka, potrzebowały zastrzyku doznań rówieśniczych. Zwłaszcza, że to ich ostatnie chwile w tym przedszkolu, a za parę tygodni rozpocznie się kolejna przygoda, pod postacią szkoły i nowej placówki dla Nadii. Potrzebowały, żeby ktoś poświęcił im czas, którego ja nie mogłam dać im w 100%. A ja potrzebowałam wyrobić się z pracą do 15, po której moja uwaga jest skupiona jedynie na dzieciach.

Nie traktuję przedszkola jako przechowalni dla dzieci. Nie jestem na tyle zblazowaną matką, żeby posyłać je tam dla własnej wygody i kilku łyków ciepłej kawy. Przedszkole trafiło nam się w bardzo trudnym momencie naszego życia i wszyscy potrzebowaliśmy go jako odskoczni dla codzienności po śmierci mojego taty i miejsca, które zajmie się dziećmi, kiedy moja głowa była zbyt ciężka, żeby podnieść się z poduszki. Poza tym poczułam, że wszystko wraca powoli do normalności. Ludzie zrzucili maseczki, place zabaw zapełniły się dziećmi, a wiele osób poczuło zbytni luz w codziennym funkcjonowaniu.

Zdjęcie: Photo by Rashid Sadykov on Unsplash

0 Komentarzy/e

Skomentuj