Skakanka.

0 Komentarzy

Pamiętam taką historię z mojego dzieciństwa, a było to całkiem niedawno w sumie, że spędzałam całe lato w kiosku pod blokiem. Takim zielonym blaszaku, gdzie pracowała moja mama, a w którym temperatura prawdopodobnie była bliska tej na Słońcu, albo w piecu, gdzie wytapiano szklankę, z której sączę teraz czeskiego Kozela. Zapach tytoniu mieszał się z tuszem drukowanym w czarno – białych gazetach, by wieczorem spłynąć w odpływie wanny, zmieszany z wonią szamponu.

Lubiłam takie lato. Zapach tych gazet i papierosów powstawianych w szklane witryny. Zapach nowości, ludzkich historii drukowanych w Wyborczej i wielkiego, bądź co bądź świata. Lubiłam zapach Pani Walewskiej, który dziś przypomina mi babcię i tanich perfum, które sugerowały, że być może Paryż a być może Londyn. Kanapki z pasztetem, który przynosił z kopalni mój tato i lodowe sople, za pięćdziesiąt groszy z warzywniaka za blokiem.

I ja w tym kiosku, kiedy już nuda przyklejała mnie do maminej piersi, a z mojego gardła wydobywało się ulubione zdanie wszystkich rodziców: „Mamo, nudzi mi się!”, kiedy już poplułam, połapałam i po dupie się podrapałam, kiedy pilnowałam ubrań przez długie godziny, pomyślałam, że poskaczę na skakance.

A przed tym kioskiem była droga taka, która w sumie nadal tam jest tyle, że nie ma już kiosku, bo go ząb czasu rozebrał, a ludzki konsumpcjonizm skierował klientów w stronę galerii, ta droga składała się z tłucznia, zalanego betonem.

No więc ja wyszłam na tą drogę, cała na biało. Kiedyś tam było bezpiecznie bo samochody stosowały się do znaku, postawionego na jej początku, takiego białego kółka z czerwoną obwolutą. Dzisiaj co ten znak oznacza – nikt nie wie, bo każdy wjeżdża na tą drogę, co to kiedyś nazywała się chodnikiem i dziwnie spogląda w prawo, jakby zastanawiał się, co owe białe kółko z czerwoną obwolutą znaczy. Osiedlowi chłopcy zachodzą w głowę, czy to może jakaś nowa tarcza do rzutek, ale jak się Jankowi spod trzynastki połamały lotki, to rzekł do Marka i Krzyśka, że „Ni chuja się nie wbija, może to na te macki jest, co się je na ślinę przykleja”. Z braku pomysłów do ów tworu, dzieciaki okleiły ją kolorowymi naklejkami z międzynarodowymi znakami pokoju, gdzie możemy przeczytać, że CHwDP i „Zocha ma duże cycki”.

Zatem, kiedy chodnik był chodnikiem a nie autostradą dla osiedlowych Golfów, kiedy można było wyjść na niego, nie patrząc w prawo, później w lewo, a później znowu w prawo, bez ryzyka, że nasze rysy twarzy wtopią się permanentnie w beton, to ja się na tym chodniku bawiłam. Wzięłam skakankę, taką z chińskiego plastiku, co to pole promieniowania rakotwórczego miał jak z Wrocławia do Moskwy (ale na szczęście postanowiłam jej nie jeść) podciągnęłam fachowo skarpetki w sandałach, z dziurą na dużym palcu lewej stopy i zaczęłam… Skakać. Nie dacie wiary, co z tą skakanką można było zrobić. Ja na przykład, wiązałam na niej brata, bo zawsze marzyłam o tym, żeby mieć psa, ale moja mama się nie zgadzała i on, wyobraźcie sobie, na kolanach, po całym domu, na tej skakance łaził. Robił przy tym różne psie rzeczy. Podnosił nogę do sikania, siadał na komendę i spał na ziemi. Nie róbcie jednak tego w domu, bo brat do tej pory myśli, że jest psem, chociaż ja mu mówiłam, że „Zabawa stop”, ale się trochę zagalopował, w związku z czym, kilkanaście lat później wstąpił do policji. Dziś myślę, że miałam zapędy trochę psychopatyczne, bo jak bym zobaczyła któreś z moich dzieci ze skakanką zawiązaną na szyi, to ojezu, chyba bym umarła albo pomyślała, że sroka sokoła nie urodzi.

Tamtego dnia jednak, postanowiłam użyć skakanki zgodnie z przeznaczeniem, albowiem po chwili powietrze przecinał świst chińskiego kabla, a promieniowanie miało już zakres Waszyngton – Tokio. No a że różnego rodzaju aktywności fizyczne powinny być u nas w domu, mówiąc lekko – zabronione, bo wielce prawdopodobne jest, że przy takiej aktywności trzeba będzie co najmniej wzywać koronera, a mama dając mi do ręki piłkę lub paletkę do babingtona, zmieniała tylko w zakładzie pogrzebowym wielkość trumny, no to mi się w tą skakankę zaplątała noga, później druga, dziura na palcu zyskała miano czarnej i się z gracją, godną zapaśnika sumo, wyjebałam się na tłuczeń.

Nie myślcie sobie, że ja nie mam wprawy w takich rozrywkach, bo kilka lat wcześniej, w ramach zaprawy, mama przejechała mnie na sankach twarzą po betonie na przykład a osiedlowe psy sprawiły, że prezydent Kenii chciał mi dać obywatelstwo honorowe i miejsce w reprezentacji lekkoatletów, po sprincie, jaki odprawiłam z klatki schodowej na zjeżdżalnię.

No więc jak już tak jebłam, jak już zobaczyłam wszystkie konstelacje gwiazd, polewitowałam na orbicie okołoziemskiej a Nasa przyjęła mnie w szeregi Zasłużonych Przypierdalaczy w Osiedlowy Chodnik, to się okazało, że w drodze na ziemię zgubiłam kolano. I ja to kolano, wyobraźcie sobie, niczym Joanna d’Arc, tyle że bez konia i bez kolana, postanowiłam bohatersko znaleźć. Pierwszym punktem odniesienia był chodnik, ale na nim pozostało tylko moje DNA, które prawdopodobnie jest tam do tej pory, także jakby ktoś chciał sklonować Nieidealną to proszę bardzo – Lubin, ulica II Brygady Legionów, pomiędzy Żabką a tarczą do rzutek. Poszłam więc do kiosku, mówiąc „Hej mamo, zgubiłam kolano, popatrz”. I mama wtedy powinna była zyskać miano pracownika roku, bo kolorem twarzy upodobniła się do fasady kiosku i z przepracowania chyba, musiała usiąść, chociaż i tak siedziała. Złapała wszystkie chusteczki higieniczne, które miała na stanie, a był ich cały kontener, który dopiero zrzucono w porcie, w Gdyni. Zrobiła prowizoryczny opatrunek, niczym Bear Grylls grilla z patyków w buszu albo MacGyver helikopter z pudełka zapałek i stwierdziła, że do wesela się zagoi.

To był moment, w którym zaczęłam szukać męża, ale zanim go znalazłam to mi te chusteczki wrosły w kolano. I ja opowiedziałam tą historię ostatnio mojemu dziecku a ono stwierdziło, że hej – teraz jestem hybrydą, w sensie – pół mamą, pół chusteczką. I że mogę się wysmarkać w kolano.

Morał z tego prosty, i każdemu znany – jak jebniesz o chodnik, trzeba słuchać mamy.

0 Komentarzy/e

Skomentuj